W erze downsizingu, turbosprężarki zrobiły zawrotną karierę. Choć towarzyszą już większości silników spalinowych, kierowcy wciąż mają niewielką świadomość, jak ważne jest jej właściwe traktowanie.
Niestety, turbo to nie żarówka, którą w dowolnym momencie można włączyć lub wyłączyć bez konsekwencji. Co więcej, zaawansowana elektronika wciąż nie jest w stanie zaopiekować się tym podzespołem tak dobrze, jak może to zrobić człowiek. Dbałość jest w tym przypadku szczególnie istotna, ponieważ awaria może uruchomić efekt domina, który w pewnym momencie jest w stanie wygenerować nieprzyjemne koszty.
Jak wyłączyć silnik z turbo?
Ta informacja powinna być umieszczona w bardzo widocznym miejscu, pogrubioną czcionką, w żółtej ramce, najlepiej odblaskowej. Absolutnym preludium do właściwej obsługi samochodu z turbodoładowanym silnikiem jest niewyłączanie go natychmiast po zaparkowaniu.
O ile w przypadku powolnej jazdy miejskiej (zakładając, że przyspiesza się delikatnie) nie jest to hiperkonieczne, to po zjechaniu z trasy szybkiego ruchu, to wręcz złota zasada. Na tego typu drodze samochód często jedzie nie tyle szybciej, co na wyższych obrotach. To zaś prowadzi do ogromnego rozpędzenia wirników turbosprężarki (nawet 200 tys. obr./min).
Podczas pracy silnika, łożyska ślizgowe i oporowe w turbinie są smarowane olejem silnikowym. Dzięki temu jej elementy są w stanie znieść ogromną temperaturę panującą w korpusie. Zaprzestanie pracy jednostki doprowadza do zakończenia obiegu oleju, podczas gdy wirniki bezwładnie kręcą się dalej, dopóki nie zostanie wytracony rozpęd. W takiej sytuacji może dojść m.in. do zatarcia jednego z łożysk, uszkodzenia bieżni wałka lub spalenia się oleju w samej turbinie (co prowadzi też do zabrudzenia całego obiegu oleju).
Dlatego też pozostawienie silnika włączonego po zatrzymaniu pojazdu, pozwala na wyhamowanie wirników przy zachowaniu smarowania. Ile zatem odczekać? Nie ma uniwersalnej odpowiedzi, ponieważ nawet dynamiczna jazda bywa łagodniejsza i ostrzejsza. W tym pierwszym przypadku warto odczekać chociaż te 30 sekund, a minuta to już jest naprawdę relaksacyjny masaż dla turbo. Po bardziej sportowym katowaniu nie wahajcie się dać turbince tak z 2 minut na oddech.
Czemu w XXI w. nie ogarnia tego elektronika?
W niektórych pojazdach ogarnia, choć nigdy w takim stopniu jak możecie sami. Istnieją elektryczne pompy oleju, które faktycznie w większości przypadków pozwalają na natychmiastowe wyłączenie silnika. Nie w każdej turbinie są czujniki mierzące prędkości wirników. Nie sprawdzają naszego stylu jazdy, więc po dłuższej, bardziej wymagającej trasie warto odbyć „manualną” procedurę.
Trzeba przy tym pamiętać także o systemach start/stop, które sprawdzają się w zasadzie tylko do jazdy w miejskim tłoku. Choć są też takie, które nie gaszą silnika w przypadku dużego rozgrzania turbosprężarki, to na wszelki wypadek lepiej wyłączyć system przy ruszaniu w trasę. Wyobraźcie sobie utrzymywanie górnej granicy dopuszczalnej „autostradowej prędkości” i nagłe hamowanie przed zatorem do zera. Lepiej, żeby wtedy silnik sam nie zgasł.
Pocieszające powinno być to, że na naukę jest często trochę czasu. Turbosprężarka nie uszkodzi się od pierwszych kilku natychmiastowych wyłączeń silnika. Warto jednak jak najwcześniej wbić sobie do głowy tę elementarną zasadę, z którą jedna turbina będzie spokojnie „dmuchać” kilkaset tysięcy kilometrów. Przy właściwym eksploatowaniu jest szansa, że prędzej sprzedacie samochód, zanim zdążycie zużyć turbosprężarkę.