Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw – recenzja
Hasło „Szybcy i wściekli” w tytule filmu służy tylko efektowi marketingowemu, bo samochody nie mają tutaj absolutnie żadnego znaczenia. Wprawdzie Deckard Shaw jeździ kozackim McLarenem i w filmie znalazła się nawet ciekawa sekwencja pościgu z jego udziałem po ulicach Londynu, ale nie jest to coś, co wykraczałoby ponad ogólnie przyjęte standardy dla kina sensacyjnego w stylu „Szklanej pułapki” czy „Zabójczej broni”.
A skoro o „Zabójczej broni” mowa, to trzeba by wspomnieć, że „Hobbs i Shaw” to właśnie tego typu „buddy movie”. Spóźniony o jakieś 30 lat, ale momentami dostarczający sporo frajdy, właśnie ze względu na typowe dla tego typu kina schematy.
Najlepsze fragmenty filmu to te, w których między bohaterami dochodzi do słownych utarczek. Humorystycznej całości dopełniają postaci poboczne, jak czuwający nad bezpieczeństwem pasażów linii lotniczych Kevin Hart, a także Ryan Reynolds, który sprawia wrażenie, jakby do tej pory nie wyszedł z roli Deadpoola.
Szkoda tylko, że błyskotliwe dialogi i humor sytuacyjny ustępują miejsca sekwencjom akcji, które przez większość czasu są rozwleczone i ciągną się w nieskończoność.
Jeśli mam czekać na kolejny spin-off „Szybkich i wściekłych”, to chętniej bym obejrzał dalsze przygody Seana i Twinkiego z „Tokyo Drift” niż kolejną odsłonę przygód Hobbsa i Shawa.
Ale trzeba przyznać, że jedno łączy ten film z całą serią. Mianowicie to, że na końcu najważniejsza zawsze jest rodzina.
BMW M3 i VW Golf prawie trafiły do „Szybkich i wściekłych”. Nieznane kulisy odsłania członek ekipy