Twórcy „Szybkich i wściekłych” wpatrywali się w Disneya i stwierdzili: skoro oni mogą robić filmy poboczne z serii o „Gwiezdnych wojnach”, to my też tak możemy! W ten sposób powstała fabuła o przygodach Hobbsa i Shawa, czyli drugoplanowych postaciach głównego cyklu. Nie licząc tytułowych bohaterów z „Szybkimi i wściekłymi” łączy ten film tylko jedna rzecz… i nie są nią samochody.
Niezły bałagan nam się zrobi, jeśli przyjmiemy, że „Hobbs i Shaw” to prawowita część znanego nam kanonu. Bo to by oznaczało, że ta opowieść dzieje się dokładnie w tym samym uniwersum, co filmy z Vinem Dieslem i Paulem Walkerem. A jak pamiętamy, pierwsza część „Szybkich i wściekłych” była prostą opowieścią o grupie młodych pasjonatów motoryzacji, którzy w przerwie od wyścigów na 1/4 mili okradali ciężarówki z odtwarzaczami DVD. Była to dość zwyczajna i mocno osadzona na gruncie historia.
Tymczasem spin-off z Jasonem Stathamem i Dwaynem „The Rockiem” Johnsonem to film balansujący na granicy science-fiction. Głównym antagonistą w tej produkcji jest bohater grany przez Idrisa Elbę, czyli przyszłego / niedoszłego Jamesa Bonda. Gość chce być mesjaszem, który na swój pokrętny sposób pragnie zbawić całą ludzkość. Problem w tym, że Brixton – bo tak nazywa się jego postać – zarobił już kiedyś kulkę między oczy i dzisiaj jest cyborgiem.
Czyli należy przyjąć, że w tym samym świecie, w którym Brian i Dom rozpalali grilla na przedmieściach Los Angeles, gdzieś indziej funkcjonują humanoidalne roboty, działające na zlecenie superkomputerów. Nie wiem jak u was, ale u mnie budzi to lekki dysonans.
Oczywiście ostatnie części „Szybkich i wściekłych” zdążyły nas przyzwyczaić do spiętrzenia różnych absurdów, ale „Hobbs i Shaw” wynoszą je na jeszcze wyższy poziom.
Fabuła tego filmu toczy się wokół walki o przejęcie groźnego wirusa, który stwarza zagrożenie niczym broń masowego rażenia. Na takie rewelacje nie przygotowała mnie nawet ósma część Szybkich i wściekłych, w której czarnym charakterem była genialna hakerka pod postacią ponętnej Charlize Theron.