Niedzielnego popołudnia zakończył się 37. ADAC Rallye Deutschland, 10. runda Rajdowych Mistrzostw Świata. W tym roku postanowiłem przerwać złą klątwę i w końcu wybrać się do Bostalsee. Co z tego wyszło? O panie…
Rajd Niemiec to jedna z tych imprez Rajdowych Mistrzostw Świata, które polskich kibiców kuszą najbardziej. Tam z naszego kraju mamy stosunkowo najbliżej, a to oznacza, że bez problemu można popakować wszystkie niezbędne rzeczy do samochodu i udać się na zachód Niemiec. Jakkolwiekby nie liczyć – kosmicznie drogo nie będzie.
Wybierając się na miejsce w środę wieczorem zastanawiałem się jak to wszystko będzie wyglądać, czego mogę się spodziewać na miejscu. Wcześniej zaliczyłem m.in. Rajd Wielkiej Brytanii i Rajd Monte Carlo, a więc kolejne klasyki WRC. Sam zresztą uważam, że w mistrzostwach świata jest pięć imprez wybitnych i absolutnie najważniejszych w roku – po wspomnianych wyżej dwóch jest w tym gronie jeszcze Szwecja, Finlandia i właśnie Niemcy.
Zarówno Monte, jaki i Walia zrobiły na mnie duże wrażenie. Jak było z Niemcami? Zaczęło się na odcinku testowym w okolicach St. Wendel. Miejscówka była jaka była, ale szybko okazało się, że to nie jest wielka przeszkoda. Przy nowych samochodach WRC praktycznie nie ma złych miejscówek. Czołówka mistrzostw świata pokonuje oesy w taki sposób, że dosłownie wszędzie są mniejsze, bądź większe emocje. I to jest zachęta – jeśli wciąż zastanawiacie się, czy warto – warto, chociażby dla tych kosmicznych aut.
O wieczornym St. Wendeler Land można w sumie powiedzieć to samo – ciężko było o jakąś wybitną miejscówkę, natomiast dostałem już pierwsze smaczki i klimaty, które wskazywały na to, że czeka nas znakomity weekend. Szybkie napadanie przez lekki lewy łuk do lewej dziewięćdziesiątki. Staliśmy na przedłużeniu tej drogi… może 20/30 metrów od zakrętu. Wszędzie indziej by mi to przeszkadzało, zresztą na początku też myślałem, że nie ma tam po co stać. Natomiast było inaczej – zawodnicy zrobili na tym niepozornym zakręcie świetne show, głównie Thierry Neuville, który nie zdjął nawet na sekundę, ale wypuścił na tyle, że poleciał bokiem i lekko musiał się ratować. MIAZGA!
Na parkingu przy tym oesie było ze dwa tysiące aut. Przynajmniej tak wydawało mi się kiedy patrzyłem na to wszystko z dalsza. Parking to zresztą określenie nieco na wyrost – wykoszone pola – tak wygląda większość tych rajdowych parkingów na Rajdzie Niemiec, natomiast nie robi to większego problemu. Jest gdzie parkować? Jest. Problemem był jedynie wyjazd z tego miejsca. Obejrzeliśmy całą stawkę i później musieliśmy swoje odczekać – około pół godziny. Z niemieckim piwkiem i świetną ekipą nie robiło to jednak wrażenia.
To był oczywiście zaledwie początek rajdu. W piątek o poranku wybraliśmy się na Mittelmosel. Jak inaczej nazwać ten oes, niż słowem klasyk? Nie wiem. W winnicach były tyyyysiące kibiców, natomiast każdy miał jakieś wyobrażenie na temat rajdów. Nie widziałem osób, które stałyby w niebezpiecznych miejscach i na siłę narażały się na jakieś niebezpieczeństwo – w winnicach każdy zajął swoje miejsce i po prostu grzecznie czekał na start rywalizacji.
Atmosfera była świetna. Dało się usłyszeć trąbki, okrzyki itd. Wszystko to oczywiście w cudownym słońcu i panoramie wiosek zlokalizowanych w dolinie, nad Mozelą. Rajd w tym wszystkim był oczywiście najważniejszy, ale Niemcy można bez problemu potraktować jako piękne wakacje i przy okazji się opalić. Każdego dnia temperatura oscylowała w okolicach 30 stopni Celsjusza. Było ciepło, więc na dłuższą metę zimne napoje i odrobina cienia były zbawienne.
Na drugą pętlę udaliśmy się na Stein und Wein, a więc kolejny świetnie znany wszystkim odcinek. Jeśli chodzi o jego urokliwość, to my akurat trafiliśmy w miejsce, które przypominało trochę wyścig górski. Gładki fragment drogi ze świetnie wyprofilowanymi zakrętami – dobra linia, hamowanie w punkt i można było naprawdę szybko pojechać. To udawało się większości, bardzo ładnie jechały tam m.in. Toyoty. Inną od wszystkich linię przejazdu wybrał Seb Ogier. On nieco opóźnił hamowanie i musiał lekko podcinać się ręcznym. Było to oczywiście widowiskowe, ale czy Francuz tam zyskał? Można by polemizować.
Na zakończenie pierwszego dnia wybraliśmy się do Bostalsee na serwis. Tam na moment ustawiliśmy się przy ogromnym telebimie i na nim śledziliśmy OS7 Wadern-Weiskirchen 2. Mnóstwo ludzi, namioty Red Bulla, lane piwko, hamburgery, hot-dogi – ok, nie będę ściemniał – było wszystko, czego kibic mógłby w tym momencie zapragnąć.
Na temat serwisu w Bostalsee generalnie można by napisać bardzo wiele i raczej wszystko to aspekty bardzo pozytywne. Pomijając już oczywiście samochody i pracę mechaników, bo to jest oczywiste, a patrzenie na auta WRC z bliska to już przeżycie. Ale na serwisie było też mnóstwo innych zajęć. Dla przykładu, Hyundai postawił budynek, w którym był sklep z pamiątkami, a także gry i symulatory. Na głównej scenie występowała pani DJ, która porywała do tańca tych bardziej rozrywkowych kibiców. Dalej znajdował się też ogromny symulator WRC, do którego wchodziło jednorazowo 19 osób. Siadałeś niczym do rajdówki i jazda! Akurat w Niemczech fani mogli rozkoszować się przejazdem Teemu Suninena z Power Stage’a Rajdu Finlandii. Było czuć każde cięcie, każdą hopkę. Świetna atrakcja.
Skoro w piątek były winnice i lasy, to oczywiście w sobotę musiało być coś zupełnie innego – właśnie taka jest charakterystyka Rajdu Niemiec. O poranku usadowiliśmy się na Freisen, na pięknej, otwartej partii z trzema doskonale widocznymi zakrętami „na odwagę”. Oczywiście wurce jak zwykle pokonały sekcję flat out, ale znakomite show dał tam też Kajetan Kajetanowicz, który w sobotę przypuścił atak na Fabio Andolfiego.
Nie będę was oszukiwał – Freisen było tylko przystawką. Później bowiem nadszedł czas na… PANZERPLATTE! Absolutne złoto – stając w odpowiednim miejscu można było obejrzeć cztery kolejne oesy – dwie pętle prób Arena Panzerplatte i Panzerplatte. My jednak potrzebowaliśmy mocnych wrażeń i na pierwszą pętlę udaliśmy się na hopę Gina. O matko, samochody WRC urządziły sobie tam genialny konkurs lotów, niejednokrotnie lądując za 40 metrem. Na Panzerplatte pierwszy raz zdałem sobie sprawę z ogromu, skali tej imprezy. Nie wiem ile było tam kibiców, ale cholera… to były pewnie niesamowite liczby!
Nie muszę wam mówić co działo się na drugiej pętli w ogromnej strefie kibica. Pani DJ, dziesiątki tysięcy kibiców, hostessy, namioty Red Bulla i ciągłe emocje. Belgowie, Francuzi, Niemcy, Estończycy, Finowie, Czesi, Polacy, Norwegowie, Włosi… Wszystko to w okolicy pełnej czołgów, wojskowych samolotów i przy żarze lejącym się z nieba. TAK, TAK, TAK! Po przejeździe Kajetana Kajetanowicza na OS14 Arena Panzerplatte 2 udaliśmy się na serwis. Dlaczego nie zaczekaliśmy na „duże” Panzerplatte?
W serwisie czekało na nas coś innego. Z akredytacją dziennikarską (zwykłą, nawet nie foto z kamizelkami itd.) można było wejść do strefy przegrupowania przed serwisem. Tam na wyciągnięcie ręki mieliśmy wszystkie gwiazdy WRC. Nie mówię nawet o tym, że można sobie było zrobić fotkę z ulubieńcami, czy posłuchać o czym zawodnicy rozmawiają z mechanikami i między sobą. Można było zobaczyć z bliska jak wyglądają wurce, a nawet wręcz ich dotknąć. Tych ogromnych lotek i dyfuzorów Toyoty, czy Forda. To trochę tak, jakby wpuścić dziecko na plac zabaw. Z niemałym zachwytem wszystko to podziwialiśmy i modliliśmy się, żeby ten czas nigdy się nie kończył!
Ale impreza nieuchronnie zbliżała się do końca. Nadeszła niedziela, więc pojechaliśmy na Dhrontal. Tam na pierwszej pętli znaleźliśmy się w „Galeria Dhrontal”. Ponad 8 tysięcy kibiców w jednej wyciętej winnicy. A co pod nimi? Absolutnie fantastyczna sekcja, na której było widać długi dojazd, następnie serię nawrotów i odjazd w kierunku mety. Żeby nie skłamać – można było śledzić samochód przez grubo ponad pół minuty. Wszystko to nawet po części przypominało mityczne Col de Turini… chociaż tu była lepsza pogoda i kibiców jakby więcej.
Druga pętla to ostatnia wizyta w winnicach i Power Stage… Tam oglądaliśmy kolejne zwycięstwo Otta Tanaka i świetne, trzecie miejsce Kajetana Kajetanowicza w WRC 2. Wtedy przyszła pora na powrót do domu i serię przemyśleń.
1) WRC
– Rajdowe Mistrza Świata to cholerne złoto. Imprezy robione z ogromną pompą, pod wieloma względami – przynajmniej dla kibica – świetnie zaplanowane. To niepowtarzalny klimat, niepowtarzalne emocje i wrażenie, że przy tych samochodach nie ma złych miejscówek!
2) Rajd Niemiec
– Ten rajd sam w sobie jest genialny. Winnice, lasy, otwarte pola, wojskowy poligon. Wszystko to pośrodku pięknych niemieckich miasteczek i wspaniałych widoków.
3) Czołówka
– Najlepsi kierowcy świata prezentują niesamowite tempo, często aż niemożliwe do uwierzenia. Nie mówimy tutaj tylko o takich zawodnikach, jak Tanak, Ogier, Neuville, czy Latvala. Również czołówka w autach R5 jedzie genialnie i w tej czołówce – i mówię to z pełną świadomością i znajomością tematu – mamy Kajetana Kajetanowicza, który dumnie reprezentuje nasze barwy.
4) Łatka harpagana
– Są w mistrzostwach świata kierowcy znani z dzwonów i częstych pomyłek. Dlatego też czekaliśmy szczególnie na przejazdy np. Krisa Meeke’a, Jariego-Mattiego Latvali, czy Nikołaja Griazina. Takie myślenie było jednak nieco na wyrost. Wszyscy oni przejeżdżali partie w których byliśmy bardzo czysto. Wniosek? To fantastyczni kierowcy i przez – powiedzmy – 320 kilometrów jadą rajd wzorowo i super-czysto. Ale u nich częściej niż u reszty pojawiają się jakieś pomyłki i jeden zakręt przekreśla wszystko. To nie jest tak, że oni jakoś szczególnie rzucają samochodami na prawo i lewo – na pewno nie bardziej, niż cała reszta.
5) Podsumowując
– Kurczę… wszystko to tworzy taką całość, że aż żal nie jeździć na WRC. Tydzień wcześniej znów byłem na Rajdzie Barum i myślałem, że już tam dzieją się cuda. Ale wiecie co? Niemcy to pobiły. Niemcy są nawet lepsze. Całe te WRC to cyrk, w który aż chce się bawić. Z czystym sercem mogę ten rajd wszystkim polecić. Warto!
Zdjęcia: Red Bull