Każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu lubi motoryzację, a nawet jeśli nie jest się jej pasjonatem, dotyka ona nas w codziennym życiu. Podobnie jest z serialami, których twórcy w ostatnich latach zalali nas ogromną masą genialnych produkcji. Ja zakochałem się w Peaky Blinders, które dość przypadkowo wyzbyło ze mnie strach przed samochodami elektrycznymi.
I choć nie przepadam za serialami kostiumowymi, a tym bardziej historycznymi, w końcu dałem się przekonać. A znajomy namawiał mnie okrągłe 2 lata – nigdy jednak nie potrafiłem się za niego zabrać, zawsze było coś ważniejszego. Poza tym – co to za gangsterzy, którzy podróżują na koniach?
Fabuła serialu osadzona jest w latach 20. ubiegłego stulecia, tuż po I wojnie światowej. Główni bohaterowie, członkowie gangu Peaky Blinders, mieszkają w zasyfionym i brzydkim Birmingham, gdzie słowo „racetrack” oznacza tyle, co tor wyścigów… konnych.
Stopniowo zacząłem się jednak przekonywać do całego serialu, a w drugim sezonie stało się coś, czego nie mogłem przewidzieć.
Jak każdy z pasjonatów motoryzacji, niczym najgorszego wroga obawiam się nadejścia samochodów elektrycznych. Zapach spalin i dźwięk potężnych silników w układzie V przyprawia mnie o malutki dreszczyk, zapewne świetnie wam wszystkim znany.
Pierwsze samochody zaczęły pojawiać się już pod koniec XIX wieku, jednak wybuch I wojny światowej nieco spowolnił ekspansję motoryzacji. Gdy ta dobiegła końca, przemysł samochodowy ruszył z kopyta, jednak na pierwsze pojazdy mechaniczne mogli pozwolić sobie tylko najzamożniejsi.
Gdy już ktoś (a w tym przypadku mam na myśli konkretnie Thomasa Shelby’ego, głowę gangu z Birmingham) mógł pozwolić sobie na samochód, był on dość… uciążliwy. Trochę jak dziś samochody elektryczne – dostęp do paliwa nie był powszechny, w dalszą podróż trzeba było zabierać ze sobą kanistry z paliwem, a te i tak kończyło się po przebyciu drogi z Birmingham do Londynu, czyli po około 200 kilometrach. Jeśli nie mieliście znajomych w Londynie powrót do domu mógł okazać się problematyczny.
Wszystko to do złudzenia przypomina bolączki, jakie dziś trapią samochody elektryczne, a z całą pewnością zostaną rozwiązane w przyszłości.
Co jednak tak bardzo uderzyło mnie, że przestałem bać się nadejścia samochodów elektrycznych?
Tommy Shelby był pasjonatem koni, kochał na nich jeździć, pielęgnować je, rozmawiać z nimi. Na tym z resztą początkowo opierał się również jego biznes. Gdy kupił sobie pierwszy samochód, zaczął uwielbiać swoje cztery koła.
Nie spodobało się to jednak ówczesnej złotej rączce pracującej dla rodziny Shelbych, który przy wymianie oleju w jednym z samochodów gangu narzekał:
– Nie lubię tych samochodów. Nie mają dla mnie duszy i nie mogę z nimi porozmawiać –
Zabawne prawda? Dziś, po prawie 100 latach od kiedy w szopach i warsztatach mogły padać podobne zdania, nikt nie pomyślałby o tym, by do pracy czy szkoły pojechać na koniu. Podobną przyszłość może czekać samochód spalinowy, jednak nie skreślałbym go od samego początku.