Rząd Niemiec opracowuje głośny projekt podatku samochodowej opłaty klimatycznej, którą potocznie nazywa się podatkiem od diesla. Choć wywołuje to spore kontrowersje, to moim zdaniem rynek aut elektrycznych wcale na tym mocno nie skorzysta.
Rozwiązaniem niemieckim interesują się już inne kraje, które rozważają wprowadzenie podobnych reguł u siebie. Według agencji Reuters najbardziej opodatkowane będą pojazdy, których emisja CO2 przekracza 195 g/km. To znacząco uderzy w samochody sportowe i SUV-y, które są zasilane silnikami Diesla lub benzynowymi. Żadnych dopłat nie będą miały auta emitujące poniżej 95 g/km, czyli obecnego limitu narzuconego przez Unię Europejską.
Czy to pchnie nas w ramiona pełnych elektryków?
Być może niektórzy są na tyle naiwni, że opodatkowanie diesla czy benzyniaka wywoła boom na samochody elektryczne jak w Norwegii (EV to 50 proc. udziału w rynku nowych aut). Auta spalinowe staną się zatem droższe, na czym skorzystają teoretycznie i tak drogie elektryki.
Tak jak generowanie dźwięku 6-cylindrowego V8 z głośnika nie ukoi uprzedzeń petrolhead’ów, tak podwyższenie cen spalinówek nie sprawi, że elektryki staną się opłacalne. Ich wysoka cena to jeden z wielu czynników, które odpychają kierowców od aut na prąd. Załatanie jednego problemu nie poprawi powszechnego postrzegania elektryków jako samochodów niepraktycznych.
Nie chodzi tylko o ubogą infrastrukturę ładowania, która w Niemczech ma być wkrótce mocno podreperowana. To też, ale bardziej odtrącające jest codzienne użytkowanie, a konkretnie dłuuuugie ładowanie. Zainstalowanie super szybkiej ładowarki pod domem jest w większości przypadków niemożliwe, a te dostępne publicznie nierzadko są pozajmowane.
Prowadzi to zatem wręcz do pewnego wykluczenia komunikacyjnego. Dopóki technologia baterii nie umożliwi szybkiego ładowania, dopóty i tak droższy diesel czy benzyna będą w oczach konsumenta bezpieczniejsze. Jestem przekonany, że wiele osób chętnie przesiadłoby się na elektryka (w tym ja), gdyby można było uzyskać podobny poziom swobody jego użytkowania. Obecnie jest to mocno ograniczone.
Dlaczego genialny pomysł?
Wszystko oczywiście zależy od wysokości podatków. Jednak taka opłata sama w sobie jest doskonałym sposobem na zwiększenie publicznej kasy. Ze względu na to, że poziom 195 g/km przekraczają głównie SUV-y, należy oczekiwać, że wpływy mogą być ogromne. Ten rodzaj nadwozia jest dziś najpopularniejszy w Europie (ok. 40 proc. rynku nowych samochodów). Z tego względu wiele władz może uznać to za genialny pomysł, ponieważ może szybko zwiększyć wpływy, którymi można sfinansować dopłaty na elektryki.
Sami kierowcy (przynajmniej w Niemczech) raczej nie wyjdą z powodu nowego podatku na ulice, bowiem świadomość kryzysu klimatycznego jest tam wysoka. Mimo to spodziewam się, że ludzie wciąż wolą dopłacić, ale nadal korzystać ze sprawdzonego diesla i benzyny. Może dopiero wtedy ustawodawcy pod wpływem elektromobilnego lobby zrozumieją, jak bardzo technologia EV jest niedopracowana. Wiedzą to już zwykli obywatele, którzy nie dają się oczarować na ekologiczne korzyści. Zwłaszcza, że „władza” jakoś chętnie nie porusza się służbowo elektrykami. No właśnie, czekam aż przykład pójdzie z góry.