Trudne początki, pierwsze podium u boku najbardziej utytułowanego kierowcy F1 w historii, koszmarny wypadek a później… wielki i niespodziewany powrót. Brzmi jak gotowy materiał na scenariusz filmowy? Nie, to jedynie wydarzenia z życia Roberta Kubicy, które aż proszą się o projekcję na dużym ekranie.
Po ponad ośmiu latach najbardziej obiecujący, utalentowany i szanowany kierowca F1 swojego pokolenia, który cudem przeżył wypadek w rajdzie Ronde di Andora, wraca tam, gdzie jego miejsce – na sam szczyt, do najbardziej prestiżowej serii wyścigowej na tej planecie.
Już teraz widzimy oczyma wyobraźni błysk w oku Patryka Vegi, na samą myśl o możliwej ekranizacji tej cudownej historii. Musimy jednak założyć, że rodzime podwórko filmowe, choć bardzo przez nas szanowane, nie jest w stanie wycisnąć maximum z tej martyrologii. To już nawet nie chodzi o wyciskanie łez, nostalgiczną muzykę i powiewające gdzieś w kadrze biało-czerwone chorągwie z konturami husarskich skrzydeł na trybunach… Chodzi zwyczajnie o możliwości. No bo czy przy budżecie Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej da się zmienić za pomocą czarodziejskiej różdżki niesławny już tor Poznań na obiekt w Montrealu, gdzie nasz heros zdobył pierwsze zwycięstwo w karierze? Czy Bolid Estonia 21 produkcji radzieckiej, używany w wyścigach o „Puchar Przyjaźni i Pokoju” o Mistrzostwa Krajów Demokracji Ludowej może nagle dzięki specom od grafiki stać się BMW F1.08 ?
Jak widzicie – raczej nie bardzo. Zostawmy scenariusz i reżyserię Christopherowi Nolanowi a realizację fachowcom z Hollywood i przejdźmy do bardziej przyziemnych rzeczy, jak na przykład obsada tytułowego kierowcy. Tutaj sprawa zaczyna się komplikować, bowiem w Polsce jest tylko jeden aktor, który może udźwignąć ten ciężar gatunkowy i jednocześnie – do złudzenia przypomina Roberta Kubicę. Zacznijmy jednak od początku.
W roku 2007 wyścig F1 o Grand Prix Japonii odbywał się na obiekcie Fuji. Wówczas popis kapitalnej jazdy dali Robert Kubica i Felipe Massa. Polak pokazał, że w deszczu nie boi się twardej walki.
– Przerwijcie to! – krzyczał wtedy do swoich inżynierów Jarno Trulli, który narzekał, że w strugach deszczu nic nie widać i może dojść do jakiejś tragedii.
Sędziowie nie posłuchali Włocha, a gdy warunki się poprawiły, samochód bezpieczeństwa zjechał z toru. Wtedy też krakowianin wziął się do roboty.
Bardzo szybko awansował z dziewiątej pozycji na trzecią. Kubica wdał się w pojedynek z Lewisem Hamiltonem, co dla obu kierowców zakończyło się wypadnięciem z toru. Sędziowie uznali, że Polak przeszarżował i nałożyli karę na krakowianina. Zawodnik BMW Sauber musiał przejechać przez aleję serwisową i ponownie spadł w klasyfikacji wyścigu, ale finalnie, po jeździe w ekstremalnie trudnych warunkach, nikomu nic się nie stało.
Czy ta historia coś wam przypomina?
Tak, racja, chapeau bas – daliście radę. W 1976 roku, kiedy już wydawało się, że Niki Lauda zostanie dwukrotnym mistrzem świata, podczas Grand Prix Niemiec na torze Nürburgring doszło do straszliwego wypadku, w którym Lauda płonął żywcem w bolidzie. Zawodnika wyciągnęli jego koledzy, ratując mu w ten sposób życie. Po skomplikowanym przeszczepie skóry na twarzy wydawało się, że Lauda już nigdy nie wsiądzie za kierownicę.
Okazało się jednak, że Austriak już sześć tygodni po wypadku wystartował w Grand Prix Włoch. Kilka tygodni później bardzo podobne wydarzenia do tych wspomnianych z roku 2007 miały miejsce na torze u stóp wulkanu Fuji . Warunki pogodowe były tak fatalne, że Niki Lauda w pewnym momencie zjechał do boksów i powiedział, że boi się jechać dalej. Austriak wyznał później, że deszcz padał tak obficie, że najzwyczajniej w świecie obawiał się o swoje bezpieczeństwo. Mistrzem świata został wówczas James Hunt.
Ciekawa synergia. To właśnie walkę Jamesa Hunta z Nikim Laudą, a nie Ayrtona Senny z Alainem Prostem, postanowił opowiedzieć w filmie „Rush” Ron Howard. Reżyserowi mimo iż nie dysponował budżetem wielkich hollywoodzkich produkcji, udało się przenieść na srebrny ekran to, za co wszyscy fani kochają Formułę 1 – z jednej strony zaciekłą walkę i dramaturgię, z drugiej strony męską (choć szorstką) przyjaźń, a wszystko to przy akompaniamencie ryku silników V8. Film odniósł ogromny komercyjny sukces a kreowane przez aktorów postacie jak najbardziej pokrywały się z ich prawdziwymi odpowiednikami.
Dziś wszyscy wiemy, jak sezon 1976 się skończył, dlatego wszystko co przedstawiono w filmie zasługuje na uznanie, zarówno dla reżysera, jak i aktorów i osób odpowiedzialnych za rekwizyty (prawdziwe bolidy z sezonu ’76 na planie filmowym to nie byle co). Historia Roberta Kubicy jest jeszcze bardziej zawiła, szokująca i przewrotna. Tym bardziej zasługuje ona na porządną ekranizację na miarę tej, którą uraczył nas Ron Howard w ekranizacji o epickiej batalii Laudy z Huntem. Wracając do tematu. Cały czas pewnie zastanawiacie się, o jakim polskim aktorze, który byłby idealny do tej roli wspomniałem na początku tego tekstu. Otóż uwaga, fanfary! Jest to Michał Koterski.
Opluliście ze śmiechu monitor? Tak, ja też miałem z tego na początku „bekę”. Ok – Koterski w mediach zaistniał jako skandalista, człowiek, któremu rola w filmie „Dzień Świra” zapewniła sporą popularność oraz… problemy. Czy ten aktor byłby w stanie zagrać Roberta Kubicę – swoje całkowite przeciwieństwo? Tego nie wiem, ale „filmowcy” niejednokrotnie pokazali, że na potrzeby filmu zrobić można dosłownie wszystko. Nie jestem krytykiem filmowym i nigdy nim nie będę, ale jedno jest pewne – aparycja się zgadza. Tak czy siak, historię Roberta Kubicy ktoś zekranizuje prędzej, czy później. Pozostaje mieć nadzieję, że nie będzie to „holiłudzki” wyciskacz łez na miarę Pearl Harbor, a rzetelnie przedstawiona historia człowieka, który dokonał cudu.