Od tego weekendu w kinach można oglądać film „Ford v Ferrari” traktujący o rywalizacji tych dwóch legendarnych marek w wyścigach samochodowych. Niestety w Polsce film ukazał się pod skrajnie nieatrakcyjnym tytułem „Le Mans 66”. W sumie tytuł ten wpisuje się w naszą rodzimą politykę cenzurowania koncernów samochodowych w filmach i serialach, więc możemy czuć się jak w domu.
W sztuce ruchomych obrazów istnieje coś takiego, jak wiarygodność świata przedstawionego. To ten moment, kiedy zatracamy się w historii opowiadanej na ekranie i zaczynamy ją traktować jak rzeczywistość. I nie wiem jak was, ale mnie nic nie wytrąca z tej rzeczywistości bardziej, jak nieudolne próby markowania brandów samochodowych. Tę politykę nagminnie stosują twórcy seriali.
Gdyby nie fakt, że film „Ford v Ferrari” ukazał się pod tytułem „Le Mans 66” nie tylko w Polsce, lecz w całej Europie, to pomyślałbym, że jest on wynikiem jakiegoś lobbingu rodzimych dystrybutorów, którzy lubują się w cenzurowaniu znaczków samochodowych. Twórcy filmu nie tłumaczą z czego wynika ta różnica w stosunku do tytułu amerykańskiego, ale być może chodzi o popularność wyścigów Le Mans 24 na Starym Kontynencie i przekonanie, że widzowie bardziej utożsamią się z nimi, a nie z samochodami Forda i Ferrari… Tak, wiem, to nie ma absolutnie żadnego sensu, ale szukam jakiegoś wytłumaczenia.
Podobnie nie ma sensu skrupulatne zakrywane znaczków samochodowych w filmach i serialach. Rozumiem, że np. ubieranie filmowych bohaterów w markowe ciuchy i epatowanie logotypami znanych producentów byłoby postrzegane jako chamskie lokowanie produktu. Ale można aktora ubrać w ciuchy bez żadnych znaczków i problem znika. Z samochodami tak się jednak nie da.
Osobiście nie znam żadnej marki samochodowej, która nie posiadałaby bądź nie umieszczała na swoich pojazdach logotypu. Skoro więc nie ma wyjścia z tej sytuacji, to należałoby się z tym pogodzić i pokazywać samochody takimi, jakie są. Ale polscy filmowcy wyznają inną zasadę: zaklejają znaczki albo wymyślają w ich miejsca własne, tak jakby widzowie nie rozpoznawali, że dany samochód do Fiat, Lexus albo BMW.
A propos BMW, jeśli przyjmiemy, że bawarski koncern ma patent na charakterystycznego grilla (tzw. nerki), to jego też należałoby zakleić, żeby być konsekwentnym w ukrywaniu marki samochodu. A jeśli potężne grille Lexusa z charakterystycznym wcięciem w środku również są rozpoznawalne tylko dla tej marki, to należałoby zarzucić prześcieradło na cały przód samochodu. Albo taki Mercedes klasy G, którego kanciasta karoseria jest wyjątkowa w skali całego rynku – samochód trzeba by okleić w całości folią bąbelkową.
Wspomniałem powyżej o przypadkach ordynarnego lokowania produktów w filmach i serialach – amerykanie mają na to określenie: „product placement”. I właśnie tutaj dochodzimy do sedna sprawy, ponieważ istnieje też jego przeciwieństwo, czyli „product displacement”. To sytuacja, gdy logotypy znanych marek są zakrywane w mediach, ponieważ producenci bądź wydawcy nie chcą robić firmom darmowej reklamy.
Przypomina to politykę Quentina Tarantino, który na potrzeby swoich filmów wymyślił kilka fikcyjnych marek, m.in. papierosy „Red Apple” albo sieć fast foodów „Big Kahuna Burgers”. Patrząc na to, jakim kultem obrosły produkcje tego reżysera, sprawa wydaje się dość zrozumiała. Ale w odniesieniu do marek samochodów nie pamiętam, żeby Tarantino cenzurował je przy każdej okazji.
Kultowa stała się scena, w której dziewczyna Bruce’a Willisa w „Pulp Fiction” pyta co się stało z jej Hondą Civic. Ale czy ta scena kiedykolwiek sprawiła, że pobiegłem do komisu kupić 30-letnią Hondę Civic? Nie. I tak samo nie kupiłbym samochodu Hanki Mostowiak z „M jak miłość”, gdyby podczas jej słynnego wjazdu w kartony pokazali markę pojazdu.
Poznajcie prawdziwego Dominica Toretto. To on zainspirował twórców „Szybkich i wściekłych”