Skoro ceny za baryłkę ropy są na minusie to oznacza, że ktoś dopłaca, aby się jej pozbyć? Tak, ale to nie sprawia jeszcze, że nagle odbiorca końcowy zacznie pobierać wypłatę po zalaniu auta do pełna.
Sytuacja na światowych rynkach jest naprawdę wyjątkowa. Nie dość, że pobito 34-letni rekord ceny za baryłkę amerykańskiej ropy gatunku WTI (31 marca 1986 r. było to tylko 10 dolarów za baryłkę), to jej notowania w pewnym momencie osiągnęły poziom -37,63 dolarów (tak, minus!).
Aż 300-procentowa obniżka dotyczy kontraktów terminowych na maj, czyli transakcji giełdowych, które zobowiązują kontrahentów do zachowania ściśle określonej ceny surowca. 21 kwietnia z kolei jest ostatnim dniem na pozbycie się majowych kontraktów terminowych. W efekcie producenci ropy dopłacają hurtownikom do tego, aby zabrali od nich ropę, ponieważ wyczerpały się miejsca do jej składowania, a nie chcą zatrzymywać wydobycia.
Kraje dostawców „czarnego złota” z grup OPEC i OPEC+ porozumiały się niedawno do zmniejszenia wydobycia ropy o 10 mln baryłek dziennie. Jednak zmniejszenie zapotrzebowania na paliwo wywołane ograniczeniem przemieszczania się w dobie pandemii koronawirusa jest tak duże, że czołowi producenci nie są w stanie na bieżąco pozbyć się nadwyżek i są gotowi dopłacać.
Taka anomalia może mieć wpływ na dalsze obniżki cen paliw na stacjach, ale zdecydowanie nie należy oczekiwać tego, że po zatankowaniu auta sprzedawca będzie nam z wdzięczności cokolwiek wypłacał. Bezpośredni odbiorcy hurtowi mogą dowolnie dyktować cenę sprzedaży dla wybranych stacji czy koncernów z łańcucha dostaw. Ponadto ta nietypowa sytuacja to tylko moment przejściowy, choć trzeba przyznać, że żyjemy w nieprzewidywalnych czasach.
Poza tym cena na stacji paliw jest kształtowana z wyraźnym opóźnieniem do sytuacji na rynku. Ponadto należy pamiętać o szeregu marż i podatków, które kształtują cenę końcową. W krótkim terminie nie ma zatem podstaw do tego, aby spodziewać się paliwa za grosze, za darmo, nie mówiąc już o dopłacie za tankowanie.