Zawsze wydawało mi się, że są na świecie pewne rzeczy, które nie mają prawa się wydarzyć. Rzeczy tak mało prawdopodobne, że momentami mogą wykraczać poza ramy postrzegania otaczającego nas świata. Kilkukrotnie przekonałem się jednak, że w życiu możliwy jest każdy scenariusz, nawet ten najbardziej odległy i gargantuiczny.
Pierwszym zderzeniem z rzeczywistością był wypadek Janusza Kuliga. Był to okres, kiedy rajdy samochodowe były całym moim życiem. Z przyjaciółmi jeździliśmy wszędzie gdzie się dało. Jeśli tylko mieliśmy kasę, pakowaliśmy się do jakiegoś samochodu i jechaliśmy na rajd. To co stało się w Rzezawie 13 lutego 2004 roku było dla mnie nie do pojęcia. Mimo, że od tamtego dnia minęło już piętnaście lat, ja dalej dokładnie pamiętam nawet to, w co byłem wtedy ubrany.
Pytań przybywało a o jakiekolwiek odpowiedzi było niezwykle ciężko. Jak to możliwe, że jeden z najlepszych polskich kierowców zginął w tak kuriozalny sposób? Dlaczego akurat on znalazł się w tym miejscu i czasie? Dlaczego ktoś zapomniał opuścić rogatkę? Dlaczego stało się to w chyba najlepszym momencie jego kariery? Pod koniec 2003 roku Kulig został zaproszony przez Fiata na testy do Włoch. Zaproponowano mu umowę, miał zostać fabrycznym kierowcą. Nie zdążył jej podpisać.
Decyzję dotyczącą wyjazdu na pogrzeb idola podjęliśmy z chłopakami niemal jednogłośnie. I kiedy dalej to do mnie nie docierało, kilka kilometrów przed Łapanowem zatrzymał nas patrol drogówki. Policjant widząc obklejoną naklejkami rajdowymi tylną szybę zapytał, czy jedziemy na pogrzeb Janusza Kuliga. Kiedy odpowiedzieliśmy, że tak – poprosił nas o wstawienie białej kartki za przednią szybę – tym sposobem oznaczane były samochody kibiców, aby łatwiej było skierować nas na pierwszy wolny parking w okolicach kościoła. Wtedy dotarło do mnie, że to co wydawało się niemożliwe – dzieje się naprawdę.
Drugi wstrząs przeżyłem też w lutym, tylko 7 lat później. O wypadku Roberta Kubicy na Ronde di Andora dowiedziałem się z radia. Mieszkałem wtedy jeszcze z mamą. Pamiętam, że kiedy mnie zobaczyła, zapytała czy wszystko w porządku. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że moje zachowanie mogło ją zaniepokoić. Przez kilka minut stałem w kuchni jak słup i pustym wzrokiem patrzyłem w ścianę. Z głośnika cały czas napływały nowe, coraz bardziej niepokojące informacje.
Kiedy dotarło do mnie co się właściwie stało, sytuacja ponownie się powtórzyła. Mnóstwo pytań i znowu nie było tych cholernych odpowiedzi. Dlaczego akurat Kubica? Przecież drugiego Polaka w F1 nie będzie przez następne 200 lat. Dlaczego pojechał w tym rajdzie, skoro plotki o jego kontrakcie z Ferrari były już tak powszechne, że nawet nikt im nie zaprzeczał. Dlaczego zaryzykował całą swoją wspaniałą karierę, dla jakiegoś podrzędnego i nie mającego żadnego znaczenia rajdu? I w końcu najbardziej egoistyczne, ale w całej rozciągłości prawdziwe i szczere pytanie – dlaczego pozbawił nas – kibiców – dalszej możliwości cieszenia się swoimi sukcesami? Zresztą z tym wypadkiem pogodzić nie mogę się do tej pory. Dalej jest to dla mnie sytuacja bez precedensu.
Dziś rano, kiedy przeczytałem redakcyjny czat, znowu to poczułem. Ten wewnętrzny niepokój i poczucie utopii. Kiedy byłem małym chłopcem, wspólnie z ojcem oglądałem Formułę 1. Nie pamiętam nawet, czy były to transmisje w telewizji polskiej, czy nagrane na kasety VHS wyścigi, które mój wujek regularnie przysyłał z Francji. Czy na początku lat ’90 pokazywano w Polsce F1? Nie pamiętam… Pamiętam jednak, że już jako 7-latek wiedziałem, że jest to sport wyjątkowy – tak wyjątkowy, że jeszcze przez wiele lat będzie ważnym elementem mojego życia. Takie nazwiska jak Senna, Berger, Mansell, Fittipaldi, Prost czy Piquett były mi doskonale znane w czasach, kiedy moi rówieśnicy potrafili jedynie wymienić imiona żółwi ninja.
Lauda był dla mnie postacią wyjątkową z kilku względów. Tata wielokrotnie opowiadał mi o wypadku na Nurburgringu. Byłem wtedy jednak zbyt mały, aby zrozumieć skalę tego co tam się stało. Nie wyobrażałem sobie, że samochód może płonąć jak pochodnia. Nie miałem pojęcia o tym, jak bardzo to zdarzenie zrujnowało zdrowie tego wybitnego kierowcy. Nie rozumiałem jak ułomne były wtedy regulacje bezpieczeństwa. Nie wiedziałem, że śmierć była w tamtych czasach w F1 czymś normalnym.
I kiedy po latach zacząłem krok po kroku odkrywać kulisy wypadku Laudy, dotarło do mnie jak niezwykle silnym i charakternym był on człowiekiem. Kiedy zobaczyłem film „Rush” poczułem, że w końcu historia tego faceta została opowiedziana tak, jak on na to zasługuje. Cieszyłem się, że Ron Howard oddał hołd dwóm wielkim legendom. Do tej pory nie wiem dlaczego, ale w jakiś sposób było to dla mnie ważne. Nie potrafię tego wyjaśnić.
Kiedy latem ubiegłego roku pisałem tekst o transplantacji płuc Nikiego Laudy, nie brałem nawet pod uwagę możliwości, że coś może pójść nie tak, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę jak poważny, trudny i inwazyjny jest to zabieg. Byłem pewien, że prędzej czy później z tego wyjdzie – przecież ten facet już raz uciekł – i to nawet nie z cmentarza, a z piekła.
Los nigdy go nie oszczędzał. Dlatego też gdy pojawiły się doniesienia o problemach z nerkami i konieczności korzystania z dializ, wierzyłem, że znów wygra ze śmiercią. Przecież robił to wielokrotnie, potrafił ją oszukać jak nikt inny. Może właśnie dlatego był tak szanowany w padoku F1. Za to, co przeszedł w życiu, że nigdy się nie poddał.
Śmierć Laudy będzie w F1 odczuwalna. Królowa motorsportu cały czas się zmienia i potrzebuje kogoś, kto nazywa rzeczy po imieniu. Lauda już nigdy nie powie wprost, że przepisy są do dupy, a ten kto je wymyśla jest skończonym idiotą. Nie będzie śmiał się na głos z zespołu Ferrari, nazywając ich przy tym głupkami. Nie powie już o Robercie Kubicy der Polack „Polaczek”, co jest nadanym przez Niemców, obraźliwym określeniem w stosunku do Polaków, pochodzącym jeszcze z czasów II wojny światowej.
Bez jego osoby w padoku Formuła 1 stanie się jeszcze bardziej nijaka. Dla mnie jednak jego śmierć kolejny raz jest dowodem na to, że nawet kiedy liczymy się z pewnymi możliwościami, nigdy nie jesteśmy do końca na nie gotowi.