Chyba każdy z nas, rajdowych kibiców, ma chociaż jedną rundę Rajdowych Mistrzostw Świata, która od zawsze była jego największym marzeniem. Jedni śnią o Australii, drudzy o Finlandii, czy Meksyku, jeszcze inni o Szwecji… dla mnie było to Monte Carlo. Cofnijmy się razem w czasie, zapraszam was na wycieczkę do 2016 roku.
Zacznijmy od samego początku. Jeśli wydaje wam się, że wyjazd na rundę WRC wymaga długich i skrupulatnych przygotowań, najlepiej pod okiem kogoś, kto się na tym zna i był już na imprezach mistrzostw świata, to mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że jesteście w błędzie. W moim przypadku wszystko wyglądało tak, że dwa tygodnie przed rozpoczęciem Rajdu Monte Carlo 2016 wpadłem na szalony pomysł, że tam pojadę. Z początku wyglądało to na zasadzie luźnych rozmyślań… że fajnie by było. Ale im dłużej o tym myślałem, tym bardziej wierzyłem, że to może się udać. Po kilku minutach byłem już tak zajarany tą myślą, że musiałem wstać, usiąść do biurka i zacząć sprawdzać. Najpierw zobaczyłem, jak wygląda kwestia samolotów. Mieszkając jeszcze wtedy w walijskim Wrexham miałem blisko do lotnisk w Liverpoolu i Manchesterze. Okazało się, że istnieje bardzo fajne i co najważniejsze tanie połączenie z Niceą. No ale przecież trzeba się tam jakoś poruszać? Na lotnisku w Nicei, podobnie jak na wszystkich innych portach lotniczych, znajdowały się wypożyczalnie samochodów i okazało się, że też nie są to kosmiczne koszty. Decyzja mogła być tylko jedna – rezerwuję wszystko, co trzeba, a resztą zajmę się później.
Uskrzydlony i niesiony tym całym podnieceniem rozpocząłem planowanie. W jednym z programów komputerowych widoczne miałem sekcje Do Zrobienia, Robię i Zrobione. Z każdym dniem rubryka Zrobione zapełniała się, a ja czułem, że jestem coraz bardziej przygotowany. Zdawałem sobie sprawę, że będą problemy z internetem, więc pobrałem obszar rajdu w mapach Google tak, abym mógł korzystać z niego offline. Spisałem i odpowiednio zachowałem wszystkie punkty orientacyjne i docelowe, według których miałem się kierować na miejscu, wydrukowałem wszystkie harmonogramy, mapy i oznaczyłem ważne miejsca. Dzień przed planowanym wylotem miałem już wszystko i mogłem zacząć rozkoszować się myślą rychłego wyjazdu. Był to mój pierwszy w pełni poważny wyjazd na WRC. Owszem, w 2015 roku odwiedziłem trasę Rajdu Wielkiej Brytanii, jednak obejrzałem wtedy tylko widowiskowy oes przy zamku w Chirk. Moje oczekiwania względem francuskiej imprezy były więc ogromne. Satysfakcji dodawał mi fakt, że wszystko potrafiłem zaplanować sobie sam. Teraz czekał mnie egzamin, czy zrobiłem to dobrze.
Ze względu na konieczność pracy w czwartek wylot zaplanowałem na piątkowy poranek. Lot z Liverpoolu do Nicei był niezwykle szybką i przyjemną podróżą. Na zewnątrz panowała piękna pogoda, a na pokładzie jakby mniej było wrzeszczących wniebogłosy dzieci. A może to po prostu myśl o rajdzie wyłączyła mnie z otaczającego świata. W przepełnionej palmami i cudownym słońcem Nicei wsiadłem do wypożyczonej Alfy Romeo i udałem się na północ kraju. Zamiast autostrady wybrałem drogę boczną i jak się okazało, wybór był wręcz kapitalny. Trasa mojego przejazdu była niczym jeden wielki odcinek specjalny przez jakiś mityczny wąwóz. Zakręt na zakręcie, a po obu stronach wysokie skały. Odległość z Nicei do miejsca, w którym zaplanowany miałem postój na pierwszy odcinek specjalny to jakieś 300 km, więc podróż trochę zajęła. Ale na szczęście zdążyłem na czas. Próbie OS8 Les Costes – Chaillol 2 towarzyszyła przepiękna sceneria. Zresztą… zobaczcie sami.
Najlepszymi na tym niemal 18-kilometrowym teście byli mistrzowie świata Sebastien Ogier i Julien Ingrassia. Niestety, do miejsca w którym stałem… a raczej w ogóle do tego momentu w rajdzie nie dojechali Robert Kubica i Maciek Szczepaniak. Szkoda, bo liczyłem na to, że zobaczę ten polski duet na oesie. No cóż. Na szczęście w walce byli jeszcze inni Polacy, na trasie widziałem Huberta Ptaszka z Kamilem Kozdroniem, Tomasza Gryca z Michałem Kuśnierzem oraz Sławomira Ogryzka z Jakubem Wróblem.
Po oesie udałem się w stronę parku serwisowego do Gap, jednak widząc ilość kibiców i samochodów postanowiłem, że pojadę coś zjeść. Chciałem znaleźć również jakiś nocleg. Początkowo zakładałem, że będę spał w samochodzie, jednak Alfa okazała się wyjątkowo niewygodna. W okolicach Gap nie było już naturalnie żadnych miejsc. W pewnym momencie zjechałem na jakąś boczną drogę i po chwilach paniki natrafiłem na kameralną restaurację połączoną z hotelem. Zamówiłem sobie pizzę, sok i myślałem już o kolejnym dniu. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy po kilkudziesięciu minutach do budynku zaczęli wchodzić ludzie w strojach Volkswagen Motorsport. Pomyślałem, że na pewno śpi tutaj tylko ekipa, że kierowcy i piloci na pewno śpią gdzie indziej. Nie wierzyłem w to, że można mieć aż tyle szczęścia. Myliłem się, po chwili zaczęli wchodzić piloci, a za nimi wkroczył Andreas Mikkelsen. Będąc w sporym szoku poprosiłem go o zdjęcie. O moim stanie psychicznym na widok idola może świadczyć fakt, że przez kilkanaście sekund robiłem nam selfie z kamerą przekręconą w drugą stronę. Na szczęście Andreas po całym dniu na odcinkach był nieco bardziej wyluzowany i nacisnął na ekran mojego sprzętu przekręcając kamerę na nas. Pamiątka na całe życie. Po kolejnych kilku minutach w restauracji zameldowali się Jari-Matti Latvala oraz Sebastien Ogier. Niestety, w ich przypadku zabrakło mi już odwagi.
Po przepysznej pizzy z fois gras (które w moim przekonaniu było jakimś pysznym mięskiem, a okazało się, że jest to pasztet produkowany z wątróbek kaczych i gęsich) znalazłem w końcu parking, na którym udałem się na zasłużony odpoczynek na tylnej kanapie mojej Alfy Romeo. Koło północy temperatura w samochodzie drastycznie zmalała, więc okryłem się wszystkim, co miałem. Po nierównej walce z alpejską bezsennością około godziny 4.00 postanowiłem jechać już w stronę kolejnego odcinka specjalnego. Pomyślałem, że będę tam sam, więc znajdę sobie fajne miejsce, może zobaczę coś ciekawego przed startem oesu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dojeżdżając pod oes ujrzałem dziesiątki samochodów i setki kibiców. A nie było jeszcze 5.00, czyli do startu próby pozostawały 3 godziny! Większość z nich przebierała się w narciarskie kombinezony, pili herbatę z termosów, śpiewali… generalnie panowała już atmosfera wielkiego święta. Dojście na odcinek specjalny mistrzostw świata nie należy do najłatwiejszych tematów. Zajęło mi to grubo ponad pół godziny. Ale w końcu po chwili byłem już na miejscu i rozmawiając z innymi kibicami najpierw cieszyłem oko cudownym wschodem słońca, a o godzinie 8.01 rozpoczął się OS9 Lardier et Valenca – Faye 1.
Samochody robiły na mnie niesamowite wrażenie. Można było tam stać i rozkoszować się tymi przejazdami bez końca. Podobnie, jak podczas pierwszego oesu na którym byłem, najlepszy był Sebastien Ogier.
Na drugą pętlę postanowiłem zobaczyć, jak pracuje meta odcinka specjalnego. Chciałem na żywo obejrzeć co robią znani z radia WRC ludzie, na czele z Colinem Clarkiem, a po chwili poznałem też odpowiedzialnego za TV Juliana Portera.
Traf chciał, że był to oes, na którym Jari-Matti Latvala wypadł z trasy i potrącił kibica. Zatrzymał się potem tuż za metą i naprawiał samochód, więc mogłem się przyglądać całej akcji z bliska. Niesamowite było to, że widziałem tego człowieka poprzedniego wieczora w hotelu, który szeroko się do mnie uśmiechał, a kolejnego dnia widziałem jak walczy nie tylko z samochodem, ale też z własnymi emocjami i sumieniem po potrąceniu kibica.
Na zakończenie rajdowej soboty udałem się na legendarny oes Sisteron – Thoard. Miasteczko Sisteron zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Przez wielu miejscowość nazywana jest Bramą Prowansji. Po jednej stronie rzeki znajduje się tam monumentalna góra, po drugiej większość budynków, ryneczek oraz mityczna cytadela. Przechadzając się po ulicach Sisteron ma się nieodłączne wrażenie, że nagle ktoś przeniósł nas do bardzo odległych czasów.
Na trasie najlepsi byli Thierry Neuville i Nicolas Gilsoul, ale liderami z ogromną przewagą wciąż pozostawali Ogier i Ingrassia.
Kolejną noc spędziłem już w hotelu w Sisteron, a z samego rana po pysznym śniadaniu złożonym głównie z francuskich serów udałem się na południe, do legendarnego Monte Carlo. Wybór z pominięciem niedzielnych oesów był przemyślany i okazał się w stu procentach trafiony. Nie mogłem odmówić sobie przejażdżki po ulicach, które znałem z Grand Prix Monaco Formuły 1. To było naprawdę niesamowite przeżycie. Kiedy zjeździłem już kolejne dziesiątki kilometrów, i któryś z kolei raz pokonałem tunel, zaparkowałem w końcu samochód i udałem się do portu jachtowego. To niesamowite, stać w miejscu, które zna się na pamięć ze zdjęć i pocztówek.
Ostatnim punktem mojej rajdowej podróży było wzgórze zamkowe, gdzie rozegrać miała się ceremonia mety Rajdu Monte Carlo 2016. Ciężko opisać słowami to miejsce… zobaczcie sami jak to wyglądało.
Po niesamowitych rajdowych emocjach i niezapomnianych chwilach wróciłem wieczorem do Nicei, gdzie spędziłem noc w hotelu, a rano odleciałem do Wielkiej Brytanii. Rajd Monte Carlo to bez wątpienia fantastyczna impreza. Wszystko tam skonstruowane jest tak, aby cały czas mówiło – jestem legendą Rajdowych Mistrzostw Świata. Atmosfera jest kapitalna, to wielkie święto. Czy wybrał bym się tam po raz kolejny, nawet, jeśli znów miałbym jechać sam? Bez chwili zastanowienia mówię TAK!
Tekst: Kamil Wrzecionko
Tagi: WRC, Rajd Monte Carlo