Kilka dni temu, po zwyczajowym wypiciu porannej kawy, odpaliłem facebooka i jedną z pierwszych rzeczy jakie zobaczyłem, było czarno-białe zdjęcie Janusza Kuliga, opublikowane z okazji rocznicy jego śmierci. Dziś kibice motosportu mają kolejną okazję do wspominania: dokładnie dwadzieścia pięć lat temu zginął Marian Bublewicz.
Ludzie często zwracają uwagę na liczby czy daty i właśnie z powodu dat Bublewicz to dla mnie postać tyleż bliska, co daleka. Bliska, bo zginął dokładnie dziewięć dni po tym, jak się urodziłem – gdybym trochę zaczekał z przyjściem na świat, może byłbym kolejnym jego wcieleniem. Daleka natomiast, bo właśnie z racji wieku nie miałem okazji oglądać go w akcji. Zresztą nawet dla tych, którzy mieli okazję, kierowca jest już dość dalekim wspomnieniem – ćwierć stulecia robi swoje. Dość powiedzieć, że samochody w jakich startował to na przykład „duży Fiat” czy Polonez, dla ludzi w moim wieku to brzmi raczej jak tekst z cyklu „wspomnień czar – ciekawostki z historii motosportu”.
Nie zmienia to faktu, że kilkukrotny mistrz Polski oraz wicemistrz Europy cały czas uważany jest za postać ikoniczną w środowisku rajdów samochodowych. Jego wkład w rozwój dyscypliny doceniacie wy, bo przecież to wy ogłosiliście go najlepszym rajdowcem dwudziestego wieku w Polsce, a także zawodowcy, jak choćby Krzysztof Hołowczyc, który swego czasu tak opowiadał o wpływie Bublewicza na rozwój własnej kariery – to dzięki niemu pokochałem sport, miał fantastyczną energię, był pierwszym, który przełamał stereotyp, że polski kierowca rajdowy niewiele może zwojować i osiągnąć na arenie międzynarodowej. Wyobrażacie sobie? Być w powszechnym przekonaniu najlepszym kierowcą na przestrzeni stu lat, to jest osiągnięcie! A i na liście best of the best stworzonej przez FIA Marian nie znalazł się przecież przez przypadek.
W tych wszystkich zachwytach nie chodzi jednak tylko o dźwięk wielokrotnie otwieranego szampana, te kilka mistrzostw Polski i wicemistrzostwo Europy. Chodzi o pewnego rodzaju wizjonerstwo, zupełną zmianę sposobu myślenia. Spróbujcie to sobie wyobrazić, każdy osobno: lata – powiedzmy – osiemdziesiąte, jeździcie Polonezem i macie już za sobą dwa mistrzostwa kraju, a tymczasem gdzieś w świecie Timo Salonen seryjnie wygrywa wciskając gaz w podłogę swojego nowiutkiego Peugeota 205 T16. Fajnie? No nie do końca. Ale wicemistrzostwo Europy po kilku latach zdobyć się udało, sky is the limit, jak to mówią, nie?
To wszystko nie wzięło się jednak z powietrza, ale z pasji, dbałości o szczegóły, a także o jak najlepsze przygotowanie się do każdego startu. W tym sensie Bublewicz mógłby być stawiany za wzór nie tylko kierowcom rajdowym, ale każdemu młodemu sportowcowi, który myśli, że jak się ma talent, to sukcesy przyjdą same. Poza tym ta postać musiała wychodzić poza ramy sportowe. Początek lat dziewięćdziesiątych, Polska dopiero rozpoczyna pościg za Zachodem, a tu nagle Bublewicz tworzy pierwszy w kraju zawodowy team – Marlboro Racing Team Poland, a potem, przy budżecie wielokrotnie mniejszym niż u rywali, zostaje wicemistrzem Europy. Myślę, że ludzie sympatyzowali z nim również dlatego, że był jednym z niewielu ludzi, którzy pomagali nam wydostać się z takiego polskiego mentalnego grajdołka tamtych czasów.
Trudno nie zauważyć, że Bublewicz był kimś wyjątkowym. Widać to zwłaszcza, kiedy znajdzie się, choćby w Internecie, wspomnienia o nim – każde z nich mogłoby startować w konkursie na komplement roku. Tym większa szkoda, że ta fascynująca historia zakończyła się w samochodzie owiniętym wokół drzewa.
Michał Koziana
Tagi: Marian Bublewicz