Już dziś rozpoczyna się 86. edycja legendarnego Rajdu Monte Carlo. Zanim Ogier i reszta ruszą na oesy, my przenieśmy się do roku 1995, kiedy to na starcie klasyka pojawiła się polska Lancia Delta HF Integrale z Grzegorzem Skibą i Igorem Bieleckim na pokładzie. Jesteście ciekawi ich historii?
63. Rajd Monte Carlo rozgrywany był w dniach 21-26 stycznia 1995 roku. Na starcie pojawiło się wtedy 199 załóg, dla których przygotowano łącznie ponad 546 km odcinków specjalnych. Listę otwierały takie legendy, jak Didier Auriol, Juha Kankkunen, Armin Schwarz, Colin McRae, Carlos Sainz, Piero Liatti, Tommi Makinen, czy Jean Ragnotti. 56 numer (najwyższy z polskich załóg) przypadł duetowi Grzegorz Skiba i Igor Bielecki, który do Monte Carlo przywiózł Lancię Deltę HF Integrale.
O ich przygodzie postanowił opowiedzieć nam Igor Bielecki, pilot rajdowy, a obecnie właściciel firmy transportowej w Stanach Zjednoczonych, założyciel Facebookowej grupy – Rajdy – opinie i typowania: – Pomysł na start w Rajdzie Monte Carlo zrodził się rok przed jego rozpoczęciem, po naszym słynnym dachowaniu na prologu Rajdu Dolnośląskiego w Kłodzku, na pierwszym zakręcie, gdzie jechaliśmy na zeszłorocznych szmaciakach. Wtedy postanowiliśmy trochę doinwestować i stworzyć prawdziwy A grupowy samochód żeby zaistnieć w RSMP. Grzesiek jak to Grzesiek, gadał, że jak robimy A grupę, to może od razu pojedziemy do Monte Carlo… no i się zaczęło szukanie funduszy, a kiedy te się już znalazły to nastąpiło długie i mozolne załatwianie wszystkich formalności, jak międzynarodowe licencje i książeczki zdrowia, opinie i pozwolenia PZM, zapłacone grube wpisowe itp.
Byliśmy prywaciarzami, więc nie było łatwo, ale przebrnęliśmy przez to wszystko i wyjechaliśmy na rajd ponad 2 tygodnie wcześniej z dwoma busami, 6 mechanikami i jednym VW Passatem TD Combi, który miał pełnić rolę szybkiego serwisu i jednocześnie auta do zapoznania, bo tak było najtaniej. Plan był prosty – jak już jedziemy do Monte, to wszyscy i stamtąd też startujemy do jazdy gwiaździstej, co wydawało się logicznie najtańszą opcją, ale to właśnie nas pogrzebało, bo to absolutnie najcięższy etap jazdy gwiaździstej Monte Carlo – Monte Carlo, gdzie trzeba było przejechać tę straszną odległość, już dokładnie nie pamiętam jaką, ale ponad tysiąc kilometrów po francuskich, często alpejskich drogach, mając tylko w itinererze adres punktów PKC, a często miejscowi mieszkańcy nawet nie wiedzieli gdzie to jest, a często nawet co to za jakiś rajd!
Oczywiście żadnych GPSów nie było jeszcze. Po przyjeździe zamieszkaliśmy w tanim motelu pod Niceą i rozpoczęliśmy żmudne opisywanie trasy Passatem turbodieselkiem od rana do nocy. Wtedy odległości na rajdach były naprawdę duże, więc często spaliśmy w samochodzie, bo nie opłacało się wracać do motelu. Ponad tydzień zajęło nam opisywanie, tydzień sprawdzanie. Jako ciekawostka, na sprawdzanie dołączył do nas kolega Julek Obrocki, który przejechał z nami passatem całą trasę i przesyłał sprawozdania z okolicznych budek telefonicznych!
Plan był prosty – dojechać na pewniaka do mety i myślę, że na to ta dwutygodniowa, naprawdę ciężka praca była wystarczająca. Po pozytywnym przejściu BK, a to było bardzo długie i dokładne, przyznaniu dobrego numeru startowego, wreszcie wystartowaliśmy wieczorem we fleszach kamer spod Kasyna w Monte Carlo do jazdy gwiaździstej. Od razu było ciężko, bo jechaliśmy według mapy, mając tylko adres PKC, i od razu w Alpy. Mnóstwo było małych krzyżówek, gdzie musieliśmy czekać na kogoś miejscowego, żeby się do niego przytulić. Wtedy zrozumieliśmy, czemu wszyscy wielcy startują z wielkich miast europejskich i pokonują te przypisane odległości w większości po głównych drogach, czy autostradach. Udało się przejechać noc (z małą przerwą na posiłek) i od rana dalej głęboko zanurzaliśmy się we francuskie miasteczka. Właśnie w jednym z takich większych (coś jak Wrocław) zrobił się wielki ruch i zgubiliśmy miejscowego lisa. Kiedy pytaliśmy się ludzi o PKC Rallye Monte Carlo, to nikt tam nie wiedział o co chodzi, albo w ogóle nie rozumiał po angielsku czy niemiecku. Błądziliśmy i błądziliśmy po mieście, odnajdując wreszcie PKC z niedużym (ale dopuszczalnym) spóźnieniem.
Przejazd do następnego miasta z PKC wydawał się prosty i po dobrej drodze „wojewódzkiej”, więc trzeba było szybko złapać miejscowego lisa i już go nie zgubić, tylko chcieliśmy chyba za szybko, bo jak pamiętam Grzesiek dochodził do 200 km/h gdzie się tylko dało i nagle nasz silnik się zagotował. To był koniec jazdy, bo potem okazało się, że uszczelka pod głowicą wystrzeliła, a serwis był setki kilometrów od nas, bo na zlocie gwiaździstym tylko chyba ci najwięksi mieli serwis ze sobą. Mam wrażenie, że gdybyśmy dojechali do mety, to byłoby niezłe miejsce, myślę, że około 20-30 bez żadnego problemu. Patrząc na miejsce Jacka Sikory i Jacka Scicińskiego w Fiacie Cinquecento, którzy byli wtedy 38., trochę szkoda naszego wielkiego wysiłku. Bez wątpienia była to niesamowita przygoda i chyba już na zawsze pozostanie w naszej pamięci.
Tagi: WRC, Monte Carlo