WRC Motorsport&Beyond

Mercedes, czyli nie tylko silnik i świetny bolid, ale także stratedzy, którzy zawstydzili resztę świata

Wyścig o Grand Prix Węgier na słynnym Hungaroringu bez wątpienia należał do tych z kategorii bardziej ciekawych, aniżeli nudnych. Po raz kolejny zobaczyliśmy w nim kunszt strategów Mercedesa, którzy w swoim stylu pozamiatali resztę rywali pod dywan.

Są na świecie trzy rodzaje kibiców Formuły 1. Pierwszy to fanatycy danego kierowcy, bądź zespołu. Tutaj mamy głównie fanów Ferrari, a jakby to przełożyć na nasze podwórko, to kibiców Roberta Kubicy. Drugi rodzaj to ci, którzy kochają niespodzianki i zawsze kibicują „kopciuszkom”. Są też trzeci. Ci, którzy chłodnym okiem doceniają kunszt wszystkich i chcą po prostu dobrego ścigania.

Po co ten wstęp? Co najmniej kilka razy w ostatnich sezonach byliśmy świadkami „najlepszego wyścigu wszech czasów”. Takie opinie brały się po tym, jak nieoczekiwanie wygrywał Max Verstappen, jak świetne wyniki osiągał Kimi Raikkonen… te opinie były wydawane pod wpływem impulsu, chwili, emocji, bo nagle wydarzyło się coś nieoczekiwanego, nagle ktoś pokonał Mercedesa itd. Przy czym, nie oszukujmy się, część z tych wyścigów była słaba, ale akurat miała zwycięzcę, który spodobał się masom.

Kiedy wczoraj Max Verstappen sięgnął po pole position, już po raz kolejny obwieszczano, że przed nami najlepszy wyścig sezonu, że będzie wyjątkowy. Oczywiście już po wyścigu takich opinii nie było, bo przecież wygrał Lewis Hamilton. Wygrał znów Mercedes, a to oznacza, że wyścig może odbywać się nawet na Marsie, a organizator może zapewnić wszystkim telewidzom kupony na darmowe piwo i czipsy w każdym sklepie świata. Może być w nim milion manewrów wyprzedzania, kraksy itd., ale wygrywa Hamilton i Mercedes, więc masy i tak orzekają, że było nudno.

Wyścig na Hungaroringu nie był jakiś wspaniały, najlepszy w ostatnich… pięciu latach, czy coś takiego. Przez większość czasu niezbyt wiele się działo, natomiast był wybitny pod innym względem – strategicznego kunsztu Mercedesa. Oczywiście przedstawiciele dwóch pierwszych grup nigdy tego nie przyznają. Dla nich i tak kierowcą dnia jest Verstappen, a Hamilton wygrał tylko dlatego, że to i tamto, że miał szczęście, że nie zasłużył i reszta tych bredni, których nie da się ani czytać, ani słuchać… zresztą, podobnie jak smętnego komentarza pana Andrzeja Borowczyka, który w momencie kulminacyjnym wyścigu zdaje się komentować jakąś stypę, czy pojedynek szachowy, w którym wyraźnie brakuje emocji.

Nie wygrał Max, innych kopciuszków też nie było, Leclerc i całe Ferrari zakończyli gdzieś 50 lat za Mercedesem – więc nuda? Prawda jest inna i każdy kto ma odrobinę zdrowego rozsądku przyzna, że Mercedes pod wieloma względami wyprzedza resztę stawki o kilka długości. To nie tylko świetny silnik i bolid. To samo nie pojedzie. Potrzeba odpowiedniego sztabu ludzi, który tym wszystkim pokieruje, a w sytuacjach takich jak dzisiaj potrzeba też kierowcy z wybitnymi umiejętnościami, takiego jak Lewis Hamilton. I mówcie co chcecie, ale dzisiejsza końcówka wyścigu była znakomita!

Kiedy zespół ściągnął Brytyjczyka na wymianę opon wszyscy przecierali oczy ze zdumienia i wydawali już wyroki, że Hamilton sobie spokojnie powalczy o jeden punkt za najlepszy czas okrążenia i dojedzie do mety na drugim miejscu. Ale w Mercedesie pracują specjaliści. Specjaliści, którzy wszystko sobie dokładnie policzyli i przeanalizowali i byli pewni tego, że nawet po dodatkowym pit stopie Hamilton odrobi całą stratę.

Strata była ogromna, ale połączenie Hamilton i Mercedes jest jednym z najlepszych w historii. O tym, że Lewis jest obecnie najlepszym kierowcą w stawce chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Ale on dzisiaj wszedł na swoje wyżyny i stratę po pit stopie zniwelował o parę okrążeń szybciej, niż podejrzewali sami stratedzy zespołu niemieckiego producenta. Hamilton w swoim kunszcie dogonił Verstappena. Ten dostał komunikat, że ma dodatkową moc itd. itd. i może się bronić. Przynajmniej tak myślał ktoś w Red Bullu, bo Hamilton przemknął obok Holendra, jakby ten zasiadał w Williamsie.

Jednym z „winnych” całego zamieszania jest oczywiście James Vowles, czyli główny strateg Mercedesa. To on podejmuje ostatecznie najważniejsze decyzje w trakcie wyścigu. To on podczas tegorocznego Grand Prix Monako decydował o strategii oponiarskiej dla Lewisa. Hamilton tak dzisiaj, jak kilka miesięcy temu w Monako, mógł sam nie dowierzać, że te wszystkie ruchy się powiodą. Volwes w to wierzył, podbudowywał mistrza świata, zapewniał, że się uda, chociaż teoretycznie nie miało prawa się udać. I wyszło na to, że 40-letni inżynier miał rację. I dzisiaj i w Monako. I w dziesiątkach innych, mniej spektakularnych sytuacjach.

Mówimy o tym, że w Mercedesie pracują wybitni specjaliści. Ale ktoś przecież powie, że to Formuła 1 i nie ma tam miejsca dla przypadkowych osób na swoich stanowiskach. Tak rzeczywiście powinno być, ale nie jest. Popatrzmy chociażby na strategów Ferrari, którzy przynajmniej kilka razy w sezonie rujnują swoim kierowcom wyścigi i raz za razem kompromitują legendarną stajnię z Maranello.

Czy komuś się to podoba, czy nie – Hamilton jest obecnie najlepszym kierowcą na świecie, W10 jest najlepszym bolidem, a w stajni Mercedesa w Brackley pracują najlepsi na świecie specjaliści, których pozostałe zespoły mogą tylko pozazdrościć. Zwycięstwo na Hungaroringu było piękne. Soczyste jak steki spod noża Salt Bae. Kiedyś w piłkarskiej świętej wojnie Real Madryt przegrywał sromotnie z FC Barceloną, a legendarny Brazylijczyk Ronaldinho grał taki koncert, że nawet kibice z Madrytu stali i klaskali. I dzisiaj powinno być podobnie. Patrząc na to, co odstawił Mercedes, powinni wstać wszyscy – kibice Ferrari, Red Bulla, Williamsa, czy Renault. Wstać i zaklaskać, bo to było motorsportowe mistrzostwo świata.