WRC Motorsport&Beyond

Po co kupować samochody elektryczne? Przecież nawet diesel jest lepszy – i będzie jeszcze przez lata

Niedawno światło dzienne ujrzał raport „Polish EV Outlook” mówiący o tym, że samochody elektryczne będą zdobywać Polskę. Czy to nie jest jakaś kompletna bzdura? Przecież nawet diesel jest lepszy i bardziej opłacalny.

Według raportu w 2025 roku po polskich drogach może jeździć 317 tysięcy aut elektrycznych i ponad 200 tysięcy hybryd plug-in. Do 2030 roku wszystkich zelektryfikowanych aut ma być 1,6 mln – milion elektryków i ponad 600 tys. hybryd. A diesel co, rozpłynie się? Niby jest mowa, że takie liczby to tylko z dopłatami itd. Ale jest jedno zasadnicze pytanie – po co?

Odnośnie tego raportu, to tak się zastanawiamy – jakim cudem? Same dopłaty to przecież w naszym kraju fikcyjny temat. Były jakieś programy, ale to przecież była katastrofa. Były słabe, nikt z nich nie korzystał, nikt z tego nie wyszło. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Poza tym, temat aut elektrycznych nie jest jakiś bardzo świeży. Przecież ta branża dosyć mocno się rozwija co najmniej od kilku lat. A jak jest u nas?

W Polsce aktualnie jest ok. 20 tysięcy aut zelektryfikowanych. Jakieś 9700 aut elektrycznych, reszta to hybrydy plug-in, a w samym 2020 roku nowych aut (zelektryfikowanych) zarejestrowano ok. 10 tysięcy. Tzn. „nowych” u nas, bo ponad 80% to były auta używane. Mniejsza z tym – jest słabo. Jest bardzo słabo, a przecież ten wynik i tak ratują hybrydy. Jakim cudem ktoś wyliczył, że za 5 lat wszystkich aut zelektryfikowanych będzie pół miliona, a większość z nich będą stanowiły czyste elektryki? Przecież to jakaś bzdura.

Różnicę robi cena?

Przejdźmy proces myślowy przed zakupem samochodu elektrycznego. Co na pierwszy ogień? Może być cena. Na portalu „motorp” znaleźliśmy kilka przykładowych cen aut elektrycznych. Oto one:

Skoda Citigo (83 KM) – od 82 050 zł
Volkswagen e-up! (83 KM) – od 97 990 zł
BMW i3 (170 KM) – od 169 700 zł
Opel Corsa-e (136 KM) – od 122 990 zł
Peugeot e-208 (136 KM) – od 124 900 zł
Renault ZOE (109 KM) – od 135 900 zł
Nissan Leaf (150 KM) – od 122 900 zł
Hyundai Kona Electric (136 KM) – od 152 400 zł
Kia e-Soul (136 KM) – od 139 990 zł
Mazda MX-30 (145 KM) – od 142 900 zł
Volkswagen ID.3 (204 KM) – od 155 890 zł

To tylko kilka przykładów. Generalnie rzecz biorąc – nie jest tanio. A teraz spróbujmy zestawić to z cenami „zwykłych” modeli. Opla Corsę kupimy od 52 490 zł. Nawet wypasione 1.2 turbo o mocy 130 KM w wariancie GS Line to koszt 84 290 zł. To nadal prawie 40 tysięcy taniej, niż zwykły elektryk. Może to przypadek. A Peugeot 208? Bazowo od 53 900 zł. Najdroższa odmiana to 130-konny PureTech w wersji GT Line za 95 200 zł. 30 tysięcy mniej od elektryka…

Hyundai Kona? Elektryk od 152 400 zł, spalinowy od 73 900 zł. I mówimy tu o silniku spalinowym o mocy 120 KM i elektrycznym o mocy 136. Powiecie że to duża różnica? No OK – to weźmy najmocniejszą wersję 198 KM z napędem na cztery koła i nie w cenie promocyjnej, a z cennika podstawowego, w najlepszej wersji Premium – cena 130 400 zł. Nadal to 22 tysiące taniej. To tylko trzy przykłady i nie ma sensu podawać ich więcej – elektryk jest droższy i tyle. Tak więc dajemy stanowcze 1:0 dla silnika spalinowego.

Diesel kosztuje mniej, więc… elektryk jest bardziej wygodny?

No takie założenie byłoby logiczne. Skoro płacę za coś więcej, to oczekuję, że to coś jest lepsze. Że to o wiele lepsza jakość, komfort itd. W tym przypadku jest dokładnie odwrotnie. Wciąż to auta z silnikiem spalinowym są o wiele wygodniejsze. Tankujesz takiego dieselka i jedziesz. Weźmy pod uwagę nowszego Passata. Pojemność zbiornika paliwa 66 litrów, średnie zużycie paliwa w cyklu mieszanym w okolicach 6l/100km. Wychodzi tu, że spokojnie na baku możemy przejechać nawet 1000 kilometrów.

Aktualna cena paliwa to średnio 4,64 zł za litr diesla. Oznacza to, że naszego Passata do pełna zatankujemy za jakieś 300 zł w przeciągu maksymalnie 2 minut i możemy jechać dalej. Poruszaliśmy przed momentem temat Peugeota e-208 – jego baterie o pojemności 50 kWh pozwalają na przejechanie 340 kilometrów. Producent chwali się, że szybką ładowarką 100 kW samochód do 80% naładujemy już w 30 minut.

KIEROWCO! ODBIERZ BON NA 120 PLN DO WYDANIA NA STACJACH BENZYNOWYCH

Idziemy dalej – gdzie Polacy ładują samochody elektryczne? A no ładują chociażby na stacjach Orlen, gdzie skończył się darmowy okres testowania i należy za ładowanie zapłacić – nie ma w tym nic dziwnego. I przy ładowaniu szybką ładowarką płacimy według dwóch składowych. Pierwsza to prąd kosztujący 2,39 zł/kWh, druga to czas ładowania. Do 80% załadujemy taki samochód za ok. 75 zł, do 100% pewnie w granicach do 100 zł. Przy naszym przykładowym Peugeocie cena przejechania 100 kilometrów wynosi ok. 27-30 zł. Jest to bliźniaczy wynik do kosztu przejechania 100 kilometrów w zwykłym samochodzie z silnikiem spalinowym – chociażby w tym Passacie.

Cena jazdy jest więc taka sama

Wiemy już zatem, że koszt jazdy jest niemal taki sam. Czyli raz – samochód elektryczny jest droższy, dwa – za ładowanie/tankowanie wykładamy bliźniaczą ilość pieniędzy, a trzy – ładowanie trwa. No właśnie i to jest problem. Bo naszego przykładowego Passata tankujemy w 2 minuty i możemy zrobić następne 1000 kilometrów, a elektryka ładujemy minimum 45 minut. I to takiego z małymi bateriami i na szybkiej ładowarce. Nie daj boże ładować auto z większymi bateriami na wolniejszej ładowarce.

Bo w przypadku nie szybkiej, a standardowej ładowarki z mocą do 44kW ładowanie potrwa już ponad 3 godziny (zapłacimy też ok. 100 zł). Pytanie – kto ma na to czas? Kto co trzy, cztery dni przy umiarkowanym użytkowaniu ma czas, żeby pojechać na Orlen i siedzieć w aucie ponad 3 godziny, kiedy auto się ładuje? Jasne – powiesz, że pójdziesz do pracy. Ale, jeśli twoja praca jest gdzieś dalej? Dojedziesz do niej autobusem? Przecież to robi się kompletnie szalone i niepraktyczne. To po co ci ten samochód?

Idźmy dalej – jeśli mieszkasz w mieście, to jeszcze OK. Bo teoretycznie jeździsz mniej a ładowarkę zawsze masz gdzieś pod nosem. Ale co jeśli mieszkasz na terenie podmiejskim, albo wręcz na wsi? I do pracy dojeżdżasz 50 kilometrów w jedną stronę, potem jeszcze jakieś zakupy itd. A jeszcze jak przyjdzie zima i żywotność baterii jeszcze bardziej spada? I nagle budzisz się z ręką w nocniku, bo okazuje się, że co chwilę musisz ładować ten samochód i nie masz z tego absolutnie żadnych korzyści. To już jest razem 2, albo nawet 3:0 dla silników spalinowych.

Gdzie są zatem przewagi? Dlaczego diesel jest zły, a elektryk dobry?

No właśnie – gdzie są przewagi, gdzie są jakieś zalety? Elektryki są droższe w zakupie, cena ładowania i ogólnie koszt jazdy jest bliźniaczy do samochodów spalinowych, są w dodatku mniej komfortowe, sprawiają trudności z logistyką i ciągłym, długim ładowaniem. Może więc ta cała ekologia? No nie – każdy, kto nie należy do szeroko rozumianego lobby i ludzi, którzy mają w tym interes, nigdy nie zgodzi się z rzekomą zeroemisyjnością i ekologią elektryków.

Eksperci od dawna powtarzają, że to bzdura, mrzonka, ściema. Elektryki w żadnym stopniu nie wypływają – a już na pewno nie wpływają pozytywnie – na jakość powietrza. Nie ma sensu o tym dyskutować. Więc po co – po co kupować samochody elektryczne?! Wydaje się, że takie same pytania zadali sobie rządzący. Ktoś zapytał dlaczego ktokolwiek miałby kupić elektryka i pojawił się problem, bo te auta nie mają żadnych widocznych „na już” zalet.

KIEROWCO! ODBIERZ BON NA 120 PLN DO WYDANIA NA STACJACH BENZYNOWYCH

No i wtedy się zaczęło kuszenie, a po chwili zmuszanie. Najpierw dopłaty – często ogromne. No bo jakoś przecież trzeba zachęcić. A że dopłaty nie do końca zawsze działały, to co? No to trzeba pozamykać ulice albo i miasta dla ruchu wszystkich aut za wyjątkiem elektryków. Logiczne. Skoro ludzie nie będą mogli jeździć benzyniakami, czy dieslami, to zostaną tak czy inaczej zmuszeni do przesiadki. I to już się dzieje. Zamykane są miasta, tworzone jakieś dziwne zielone strefy ruchu itd. Do tego kolejne normy emisji spalin, które sprawią, że wyprodukowanie samochodu z silnikiem spalinowym nie będzie już możliwe. A jeśli będzie możliwe, to nie będzie opłacalne, bo za małą puszkę z 1-litrowym silnikiem o mocy 60 KM będziemy nagle płacić 150 tysięcy. Nagle ceny elektryków nie będą już takie wysokie?

Diesel, czy elektryk? A może…

Sami odpowiedzcie sobie na to pytanie… My już chyba znamy odpowiedź. Ta technologia być może jest dobra i jest przyszłością. Ale zanim ona będzie jakkolwiek użyteczna i opłacalna, miną jeszcze długie, długie lata. W okresie przejściowym może warto zwrócić się w kierunku hybryd, nawet tych plug-in? Być może to jest złoty środek?

No bo w takiej hybrydzie możesz teoretycznie cały czas sobie jeździć na silniku spalinowym, a elektryczny ci pomaga. Ba, kiedy jesteś w mieście, w korku itd., to auto jedzie na silniku elektrycznym. W trasie znowu na spalinowym. W taki sposób drastycznie spada poziom spalania. Jednocześnie za paliwo płacimy mniej… ale też nie musimy tak często odwiedzać ładowarki. Brzmi jak coś bardzo ciekawego, prawda?