WRC Motorsport&Beyond

Formuła 1 po raz pierwszy sprawiła, że w moich oczach pojawiły się łzy. George Russell wygrał, nawet jeśli przegrał

To był na pewno najlepszy wyścig Formuły 1 tego sezonu. Może nawet ostatnich kilku lat. Wystarczyło tylko, żeby z gridu zniknął Lewis Hamilton i od razu było ciekawie. MVP był tylko jeden – George Russell.

Podczas oglądania wyścigów F1 towarzyszyło mi dotychczas wiele emocji. Smutek, radość, szczęście, podniecenie, podenerwowanie, euforia, złość, wściekłość, załamanie. Ale wczoraj po raz pierwszy  – mimowolnie – pojawiło się kilka łez. George Russell wygrał, chociaż przegrał. To było coś absolutnie szalonego.

Trudny (?) przypadek Lewisa Hamiltona

Lewis Hamilton jest postacią kontrowersyjną. Brytyjczyk wyszedł już daleko poza F1 – jest celebrytą, gwiazdą popkultury, jest ikoną rozpoznawalną na całym świecie. Ale, jak już zdążyłem podkreślić, budzi kontrowersje. Swoją często nadmierną „poprawnością polityczną”, czy wygłaszaniem sprzecznych, niesprawdzonych i niepotwierdzonych tez, potrafi zdenerwować wszystkich.

Na torze jest kapitalny. Czy jest najlepszy w historii? Nie wiem, Grand Prix Sakhiru rzuciło na ten temat trochę nowego światła. Hamilton na pewno jest znakomitym kierowcą, natomiast nie możemy w jego zasługach nie wyszczególnić wkładu zespołu Mercedesa. Ich bolid jest absolutnie wybitny. Pozwala na więcej, pozwala na odrobinę szaleństwa i abstrakcji, na przesuwanie granic i cały czas „wydaje”.

Wczorajszy wyścig coś nam pokazał, coś unaocznił. Nie ma absolutnie żadnych wątpliwości co do tego, że w tym bolidzie wyścigi wygrywałoby regularnie kilku zawodników ze stawki F1. Powiedzmy tu chociażby o Maxie Verstappenie, czy Charlesie Leclercu. Obaj pokazali swój talent niejednokrotnie. Ale… mam takie wrażenie, że tym Mercedesem wygrywaliby też inni. Carlos Sainz, Daniel Ricciardo, Sergio Perez? A może i jeszcze inni.

2+2=4. Sam bolid wyścigu nie wygra

Broń boże – nie umniejszam tu sukcesów Lewisa. Trzeba potrafić to wykorzystać, trzeba mieć dobre tempo kwalifikacyjne i takie na długich dystansach. Nie wolno popełniać głupich błędów, trzeba być na posterunku, trzeba umiejętnie obchodzić się z oponami, hamulcami, trzeba odpowiednio współpracować z inżynierem. Jest milion składowych – wszystkie muszą zagrać i Lewis jest królem w spajaniu tych elementów.

Po jednej z kontrowersyjnych tez z początku sezonu Hamilton bardzo mnie zdenerwował. Napisałem wtedy w moim felietonie, że to zawodnik, którego można kochać na torze i jednocześnie nienawidzić poza nim. Zawsze mu kibicowałem, bo uwielbiam Wielką Brytanię i wszystko co z nią związane. Hamilton wpisywał się w obraz bohatera, postaci pierwszoplanowej, którą można pokochać na lata. Ale jednocześnie zaznaczyłem, że kibicuję jemu, bo nie widzę tam nikogo innego, kto mógłby stać się moim idolem. Nikogo, poza…

Poza Georgem Russellem. W moim felietonie wysunąłem hipotezę, a jej potwierdzenie znalazłem w miniony weekend. Kilka miesięcy temu zastanawiałem się nad wydawałoby się nierealnym scenariuszem – co by było, gdyby Lewis i George pojawili się w tym samym zespole? Komu z nich bym kibicował? Ale dostałem już odpowiedź – nie potrzebowałem nawet Hamiltona w tym samym wyścigu.

Russell zrobił wyścig. I Mercedes – niestety – też

Nie czułem tego rodzaju podniecenia przy weekendzie F1 od… ha, nawet nie wiem od kiedy. Pewnie od jakiegoś 2007, czy 2008 roku, kiedy jako 13-latek siedziałem przed telewizorem w słuchawkach i udawałem, że jestem inżynierem wyścigowym Kubicy, zapisując w zeszycie wszystkie czasy okrążeń, pozycje, nawet w środku nocy przy starcie sezonu w Australii. Jeszcze wtedy bardzo Robertowi kibicowałem. Nadal mu kibicuję, ale teraz ma to nieco inny wymiar.

Ale przy okazji Grand Prix Sakhiru siedziałem wbity w fotel na każdej sesji. Złapałem się na tym, że wręcz bałem się, że George nie będzie pierwszy – nawet w treningach, które przecież nic nie znaczą. Tak bardzo chciałem, żeby wygrywał te sesje. Żeby sprawił jedną niespodziankę za drugą, żeby pokonał Bottasa, żeby utarł nosa Verstappenowi. I podejrzewam, że w podobnym stanie ekstazy było jakieś 70% kibiców F1, bo pojawił się czarny koń, który nagle zaczął bić światową czołówkę. A każdy kocha sensacje. Tak jak chwile, kiedy snowboardzistka Ester Ledecka wygrała na olimpiadzie w Pjongczangu złoto w super gigancie. Przecież to było szaleństwo! Ludzie kochają takie historie, kiedy Dawid bije Goliata.

Karuzela sama się nakręcała. Od treningów, przez kapitalne kwalifikacje, po wyścig. Wyścig, który elektryzował mnie jak żaden inny do tej pory. Wystarczyło, że ze stawki zniknął Lewis Hamilton. Pierwsza połowa tego wyścigu to było budowanie emocji. Przez chwilę pomyślałem nawet – cholera, nie mogę na to patrzeć. Kiedy Russell prowadził z nerwów nie mogłem patrzeć, bo obawiałem się, że coś się wydarzy, że znowu coś zabierze temu chłopakowi to, o czym marzył i na co pracował całe życie.

Russell to uosobienie cierpienia i budowy charakteru

Bo jest taka aura wokół tego zawodnika. Kiedy coś idzie znakomicie, mamy wrażenie, że zaraz coś się zepsuje. Jest wokół niego aura cierpienia, którą Russell przekuwa w budowanie charakteru. Te niepowodzenia go bolą, ale nie odbierają mu wiary. Mam nawet takie wrażenie, że te porażki wyjdą mu na dobre, że to jest jakiś element przygotowań do jego wielkich dni. Przecież nawet komentatorzy mówili głośno i otwarcie, że limit pecha został już przekroczony!

Russell był wczoraj najlepszy. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Jechał znakomicie, wykonywał plan, robił wszystko czego oczekiwał od niego zespół. Był królem tej gry, jechał tak pewnie, rozsądnie, mądrze i szybko, jak… a co mi tam, może nawet jak Hamilton. To było kreowanie szans, minimalizowanie ryzyka, bezbłędne pokonywanie kolejnych zakrętów z jednym celem.

Ale jego wyścig został zepsuty. Ten dramat w alei serwisowej kibice zapamiętają na zawsze. To była jakaś totalna farsa, nieśmieszny kabaret, jakiś cyrk w którym aktorzy nagle się pogubili i nie wiedzą co robić. Cyrk w którym słoń wyleciał z namiotu, gość chodzący po linie spadł na ziemię, babka skacząca przez płonące koło podpaliła sobie włosy, a potężny Carlos nie podniósł ciężaru i zasłabł z przemęczenia. Mechanicy latali tam i z powrotem, jak dzieci we mgle, oni nie mieli pojęcia co się tam działo.

Le cabaret

George w końcu wyjechał z boksów. Na stanowisko podjechał Bottas. I było jeszcze gorzej. Słoń z cyrku zaatakował publiczność, chodzący po linie złamał nogę, włosy kobiety spłonęły i wywołały spore oparzenia, a ciężar spadł Carlosowi na szyję i zaczął go dusić. To był jakiś kompletny dramat. Nawet Toto Wolff wyszedł z centrum dowodzenia i zaczął krzyczeć, że to przecież nie są te opony! Valtteri spędził u mechaników jakieś 3 godziny, a wszystko to dało taki efekt, że wyjechał na tor na tych samych oponach, na których przyjechał. Koniec tej farsy? A skąd… okazało się, że wcześniej wypuścili George’a na innych oponach. Oczywiście Brytyjczyk musiał po chwili wrócić do pitlane. Przecież nie można jechać bolidem z różnymi mieszankami opon.

Już to był cios. Cios który sprawił, że stanąłem jak wryty przed telewizorem i nie potrafiłem oderwać od niego wzroku. Russell wrócił na tor za Bottasem. Miał nowe opony, to prawda, ale taką przewagę trzeba umieć wykorzystać, a George pokazał coś, co pokazują zawodnicy Formuły 2 w każdym wyścigu. Czyli wyprzedzał w miejscach, o których inni baliby się nawet pomyśleć. To był niesamowity pokaz umiejętności chłopaka, który wiedział co robi. Wyprzedzał ich jak małe dzieci, nie blokował przy tym kół, nie przestrzelał zakrętów, nie wywoływał kontaktów z innymi, zostawiał im miejsce.

To było jakieś kompletne szaleństwo i euforia. W głowie miałem myśli, że jeśli on dojdzie tego Pereza, to będzie jedno z największych zwycięstw w historii F1, wygrana w tak strasznie beznadziejnych okolicznościach. Ale to nie mogło się tak skończyć, George nie mógł gonić, bo znów został zaproszony do pitlane. Przebita tylna opona… I to było już chyba za dużo. To była sytuacja, w której moje nerwy zostały kompletnie poszarpane. Już nie stałem, już usiadłem w fotelu i otworzyłem piwo. Nie mogłem w to uwierzyć.

Pewnie jestem stronniczy. Trudno, Russell jest świetny

Jasne, George wrócił na tor, wyjechał gdzieś daleko, przesunął się i zdobył pierwsze punkty. Co z tego? Jego team radio po wyścigu dosłownie złapało mnie za serce. Do Russella odezwały się najważniejsze osoby w tym zespole – odezwał się „Bono”, James Allison, w końcu Toto Wolff. Wszyscy powiedzieli mu w sumie to samo – byłeś znakomity, to był świetny wyścig, przepraszamy. A my w tym czasie patrzyliśmy na George’a, który pod kaskiem skrywał łzy, przecierając je od czasu do czasu rękawiczką.

Chłopaki, nie wiem co powiedzieć. Zabrano nam to dwa razy. Kur*a! To była przyjemność i kur*wa kochałem każdą sekundę za kierownica tego bolidu. Jestem załamany. Jestem absolutnie załamany. Ale jeszcze będziemy mieli szansę, mam nadzieję, że będziemy mieli szansę. Dziękuję wam – mówił zawodnik przez radio. Mówił chłopak, który przez 2 lata jeździł najgorszym bolidem w stawce. Który w końcu dostał coś, czym mógł normalnie pojechać i pokazał pełnię swoich możliwości – o włos nie wygrywając wyścigu.

Mi… i nie tylko mi w tym momencie spociły się oczy. Ten wyścig przyniósł taki potężny ładunek emocjonalny, że chyba nikt się tego nie spodziewał. Oczywiście nie każdy potrafił się w tej sytuacji odpowiednio zachować. Jeden z „dziennikarzy”, uznawany za „eksperta” od F1 w żenujący sposób dworował sobie na Twitterze, twierdząc, że George powinien wygrać ten wyścig i nic nie zatrze tego wrażenia i że to, co go spotkało, to karma. Kiedy ten „ekspert” został zalany falą hejtu – również od swoich wiernych fanów – oczywiście wszystkich zablokował i twierdził, że został źle zrozumiany. Brakuje jeszcze tylko zorganizowania akcji charytatywnej i stwierdzenia, że on od lat walczy z hejtem.

Kończ waść… oszczędź

Ten sam „dziennikarz” twierdził od wielu miesięcy, że Russell nie potrafi startować. W GP Sakhiru na starcie objął prowadzenie i potem skutecznie je powiększał. Ten sam pan twierdził, że George nie ma racecraftu i jeśli spadnie w głąb stawki, to się pogubi i zostanie wciągnięty, bo nie potrafi walczyć w środku stawki. To też Brytyjczyk pokazał – atakując rywali w każdej najmniejszej luce, przebijając się, wyprzedzając, walcząc aż miło się na to patrzyło. Nagle, w trakcie wyścigu legły wszystkie te śmieszne teorie. Chyba, że i tutaj coś źle zrozumieliśmy.

Russell wygrał ten wyścig. Nawet pomimo faktu, że był dziewiąty. Kiedy Bottas w dramatycznym, żenującym stylu tracił pozycję za pozycją, George wyprzedzał każdego po kolei aż miło. To się oczywiście nie stanie, na pewno nie na przełomie tego i kolejnego sezonu, ale po tym wyścigu Valtteri powinien stracić swój kontrakt i fotel. Przyszły sezon powinien być jego ostatnim w barwach Mercedesa, bo został tu upokorzony. Dość już tego, dość już tego spektaklu, odgrażania, łudzenia się, że ten facet powalczy o mistrzostwo. Dość tej farsy.

Z drugiej strony – Hamilton coraz częściej mówi o emeryturze. Absolutnie go tam nie wysyłamy, natomiast… nawet gdyby odszedł, ma godne zastępstwo. Mercedes ma w swoich szeregach juniora, który wykorzysta każdy skrawek toru, aby zyskać pozycję. To przepiękna odmiana na tle facetów, którzy nie potrafią wyprzedzać nawet na prostej z użyciem DRS-u. Na tle Bottasa, który potrafi utknąć na pół wyścigu za jakimś średniakiem w drugiej części stawki. Może 22-latek znów poprowadzi Mercedesa w Abu Zabi – zobaczymy. Ale nawet jeśli nie, on już jest wygranym. Już zyskał sobie rzeszę fanów. A jeśli jakiś młody chłopak oglądał wczoraj po raz pierwszy F1, to właśnie ma idola na lata. Właśnie ma nowego herosa.