Muszę się wam do czegoś przyznać – jako zagorzały fan rajdów nienawidziłem wszystkiego, co wiązało się z wyścigami. Postrzegałem te dwie kwestie jako coś zupełnie przeciwnego, żyłem rajdami, nie musiałem mieć kobiety, chciałem tylko stać w lesie i oglądać wurce… czy tam R-piątki. Wtedy nagle pojechałem na wyścig. Jeden i drugi. I nagle poczułem, że mam kochankę. Zdrada?
Będąc na rajdzie zawsze czujesz ten niepowtarzalny deszczyk emocji. Stoisz gdzieś tam w lesie, czy rowie… czy nawet na hopie i wiesz, że za dziesięć sekund możesz zginąć. Przecież nagle wszystko może pójść nie tak. Kierowca może źle skontrować kierownicę, hopka wybije go w złą stronę, pilot zamiast dwa powie pięć. Wszystkie te drobiazgi mogą w mgnieniu oka zaważyć na tym, czy wracając do domu powiesz mamie, czy żonie, że było fajnie… czy akurat żona i mama spotkają się z tobą w kostnicy. Rajdy to nieprzewidywalność i ciągłe życie na krawędzi, na granicy życia i śmierci. I dotyczy to zarówno załogi, jak i kibica.
Na drugim biegunie są wyścigi. To znaczy… na drugim dla kibica. No bo przecież pędząc z paraliżującą prędkością przez Eau Rouge, 130R, czy innego tego typu łuki rodem z Nordschleife nie myślisz o tym, czy wyda. Jesteś w transie. Chcesz przejechać lepiej, lepiej i jeszcze lepiej. Wiesz, że 5 km/h więcej może cię zabić, ale przecież 10 mniej ratuje życie. Wyścigi w przeciwieństwie do rajdów mają we krwi jakiś dziwny rodzaj głupoty i szaleństwa… chociaż patrząc na przejazdy Colina, czy innego Vatanena myślisz „Boże, przecież oni są popierd***”. W wyścigach tego nie widać. No bo przecież stojąc w lesie widzisz gościa, który idzie przez zakręt z prędkością 150 km/h, ale już kiedy stoisz na jednej ze ścieżek dla mediów jakieś 24,7 m. od nitki toru i widzisz chłopa, który przelatuje 193 km/h, to już nie robi wrażenia. Oto idiotyczny świat wewnętrznej perspektywy.
Tak naprawdę każdy rajdowy fan kiedyś narzekał na wyścigi. A… jeżdżą w kółko, znają tor na pamięć. Co to ma wspólnego z umiejętnościami i wykorzystywaniem możliwości samochodu? Ale wiecie co, mając styczność z symulatorami, obserwując wyścigi zza płotu i podziwiając zawodników w lesie, 0,5 metra od drogi nie widzę różnicy. Co więcej, jestem święcie przekonany, że „wyścigowcy” lepiej radzą sobie z samochodem. Kilka tygodni temu wziąłem udział w projekcie „WRC na Le Mans”. Targnęliśmy się na 24 godziny Le Mans. Nie chodziło tutaj o wynik, o osiągi… o bla bla bla. Chcieliśmy sprawdzić, jak organizm reaguje na dobowy wysiłek. Po kilku godzinach mieliśmy w dupie pozycję… tak naprawdę nikt nie mógł nam zagrozić. Przejmowaliśmy się tylko czasami. No bo przecież Adam śpi, ja jadę i właśnie zrobiłem czas lepszy o 0,2 s. Adam będzie zły. Nie ma to naturalnie nic wspólnego z profesjonalnym ściganiem, ale oddaje naturę wyścigów. Chcesz być lepszy, szybszy. Jeśli ktoś zrobił 1:34,560, to ty chcesz zrobić 1:34,559. Wyścigi są batalią pedantów… ludzi, którzy w swoim fachu nie cierpią pomyłek.
Często we wszelakich mediach rzucamy się niczym przysłowiowe Janusze na każdego, kto pomyli wyścig z rajdem. Bo te TVNy, czy inne Polsaty takie złe. Przecież to był rajd, a nie wyścig… czy tam odwrotnie. Tylko nagle, kiedy Breen, czy Meeke powie, że ma świetny „race”, to nikt nie mówi, że się nie znają. Pal licho… w naszej sytuacji powinniśmy zrozumieć, że świat nie kręci się wokół rajdów i wyścigów, powinniśmy się cieszyć, że cokolwiek pokazują. Ale przecież ten tekst nie jest o tym. Czy zdradziłem rajdy? Tak. Nie chcę być tutaj żoną Piotra Żyły, ale pochwalę się zdradą. Zdradą, której nie żałuję, którą absolutnie kocham i uwielbiam. Miłością absolutną, po kres życia. Amen.
Kiedy szef naszej redakcji zapytał mnie, czy wybiorę się na wyścigi Porsche GT3 Cup Challenge Central Europe na węgierski Pannonia Ring, szczerze mówiąc cieszyłem się, ale tak naprawdę nie wiedziałem czego się spodziewać. Na miejscu okazało się, że nie potrafię oderwać wzroku od toru. Byłem w robocie, miałem nagrywać filmiki, robić zdjęcia… ale to było jakieś kompletnie szalone. Jeden z redakcyjnych kolegów, Igor, zrobił mi kilka fotek i rzucił „teraz to pokażę twoim kumplom rajdowym. Kamil na wyścigu, będzie ci wstyd”. Ale wiecie co… wstyd został gdzieś w Nowej Zelandii. Kochałem absolutnie każdą chwilę spędzoną w węgierskim piekle. A później wyścigi zdobyły nie tylko moje serce, ale też mózg, dwie nogi, ręce i wielki niczym Pałac Kultury brzuch. Później pojechałem na Długodystansowe Mistrzostwa Świata. Gdzie? No jak to gdzie, do Zielonego Piekła.
Wizyta na Nurburgringu nie mieści się w żadnych możliwych do pojęcia przez ludzki mózg granicach. Wyścigowa dziewica nagle trafiła na legendę… do miejsca, gdzie flaki wypruwali z siebie mistrzowie F1, gdzie wszyscy od dziesiątek lat walczą o rekord. Nagle czułem się jak mrówka widziana okiem kosmicznej satelity. No bo przecież kim ja tutaj jestem. Nic nie wiem o tym świecie, nie znam nikogo… no może poza trójką z Porsche, Earlem Bamberem, Timo Bernhardem i Brendonem Hartleyem. Chwile z zielonego piekła zapadną mi w pamięci do końca życia. Poznałem całą trójkę. Bardziej, niż mógłbym sobie wymarzyć. Poznałem zwycięzców legendarnego, największego, mitycznego Le Mans. Earl wziął mnie na przejażdżkę po pętli Grand Prix, kiedy od prędkości i przeciążeń chciało mi się wymiotować, ale na pytania Bambera, czy wszystko jest ok, krzyczałem „OKKKK!!! Faster!”. Później w namiocie Porsche rozmawiałem z panem Bernhardem. Do końca życia zapamiętam jego wzrok, kiedy zadałem mu pytanie „czy wygrana w Le Mans jest ważniejsza, niż mistrzostwo świata?”. Będąc w okolicy tylu znanych dziennikarzy czułem się jak idiota zadając to pytanie, ale moment, kiedy Timo spojrzał mi w oczy powiedział mi wszystko. Nie potrzebowałem już wtedy odpowiedzi. Le Mans jest tylko jedno. Ale jest jeszcze przecież Brendon, który teraz już startuje w wyścigach F1. Absolutnie nigdy nie zapomnę, kiedy pokonując kolejne okrążenia na symulatorze w wieży Porsche nagle za plecami usłyszałem głos „spróbuj wziąć ten zakręt bardziej od prawej, najedź i spróbuj go ściąć na dużej prędkości”. Skupiony na walce z innymi dziennikarzami odparłem tylko OK, OK!!! Po szybkim kółku wstałem z fotela, odwróciłem się… a tam stał on. BRENDON HARTLEY! W tym momencie poczułem, jakby ktoś wstrzyknął mi zabójczą dawkę heroiny. Totalny odlot. Gościu, który przed chwilą wyszedł z LMP1 Porsche w mistrzostwach świata powiedział mi, żebym zajechał zakręt bardziej od prawej. Przecież to jest jakieś kompletnie nienormalne, niepojęte. Przecież ja jestem tylko zwykłym chłopakiem ze wsi!
Moja randka z wyścigami okazała się namiętnym romansem. Nagle zdradziłem rajdy i powiedziałem im „see you later”. Przekonałem się na własnej skórze, że wyścigi są niesamowite. To inny rodzaj motorsportu, ale na pewno nie mniej fascynujący, niż rajdy. Wszyscy rajdowi kibice powinni poklepać się 150 tysięcy razy w pierś, zanim cokolwiek powiedzą… wybierzcie się na wyścig. Obiecuję wam, nie pożałujecie.
Tekst: Kamil Wrzecionko
Tagi: Porsche, Porsche Polska