Świat motorsportu jest pasjonujący. Prędkość, adrenalina, rywalizacja, często walka na śmierć i życie – z własnymi umiejętnościami, maszynami, ludzkimi słabościami i nie tylko. Na przestrzeni lat motorsport kusił setki tysięcy osób rządnych wrażeń. Wiele osób chciało spróbować jak to tak naprawdę wygląda, w tym wielkie gwiazdy – nie tylko ogólnie rozumianego sportu, ale też popkultury. Jedną z takich gwiazd była Wanda Rutkiewicz, himalaistka, która po sukcesach na najwyższych górach świata postanowiła spróbować swoich sił w rajdach samochodowych.
Polska to jeden z tych krajów, w którym tradycje alpinizmu i himalaizmu są bardzo stare, długie i rozległe. Miłość do gór jest obecna w duszach Polaków od setek lat. Jeśli chodzi o najwybitniejsze postaci tego sportu, to jako pierwszy na myśl przychodzi nam Jerzy Kukuczka… ale wkrótce potem wymieniamy kobietę, Wandę Rutkiewicz. Była ona gwiazdą górskiego świata, jako pierwszy Polak stanęła na najwyższym szczycie ziemi, czyli Mount Evereście. Góry pasjonowały ją od zawsze, natomiast za czasów szkolnych spełniała się w też innych sportach.
W książce „Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz” Anny Kamińskiej przytoczona zostaje wypowiedź Marzeny Wierzcholskiej, koleżanki Wandy ze szkoły: – Wanda rzucała kulą chyba dziewięć metrów. Jeździłyśmy razem na zawody lekkoatletyczne i nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego ja się tak zawsze sprężam, a i tak nie mogę osiągnąć takiego wyniku jak ona. Rutkiewicz była prymusem, a w dodatku znakomicie radziła sobie ze sportem – doskonale rzucała kulą, dyskiem, oszczepem, skakała wzwyż. Była osobą rozpoznawalną, mówiło się, że ma wielki talent, a jej ambicje doprowadzą do sukcesów.
W pewnym momencie jej ulubioną dyscypliną sportu została siatkówka. Jak czytamy na portalu Drytooling: – Grała w pierwszoligowej drużynie Gwardii Wrocław. Należała do szerokiej kadry olimpijskiej przed Olimpiadą w Tokio w 1964 r., rok później uczestniczyła w Uniwersjadzie w Budapeszcie. Nieunikniony był jednak moment, w którym Rutkiewicz zrezygnowała z siatkówki i poświęciła się górom. Tam osiągała niewątpliwie ogromne sukcesy.
Było Mont Blanc, Eiger, Pik Lenina itd., aż nadeszła pora na największe góry świata – Himalaje i Karakorum. Rutkiewicz w 1975 roku była kierowniczką i organizatorką kobiecej wyprawy w Gaszerbrumy, gdzie zdobyto szczyty oznaczone numerami III i II, był też największy szczyt świata, Mount Everest. Później Wanda skupiła się na K2, ale pierwsze dwie próby zakończyły się niepowodzeniem. Następnie przydarzył się jej wypadek na Elbrusie. Wtedy wróciła do Polski i… zainteresowała się rajdami samochodowymi.
„Ja nie czuje się tam samotna. Myślę, że człowiek czuje się bardziej samotny wśród ludzi. A tam ta samotność, którą wybieram sama z własnej woli jest niczym złym. Można tam cieszyć się tą samotnością a tym bardziej powrotem do ludzi.”
Rutkiewicz chciała odpocząć od gór, a ci, którzy ją znali wiedzieli, że za kierownicą czuje się równie pewnie, jak na ośmiotysięcznikach. Kochała prędkość, uwielbiała szybką jazdę. W książce „Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz”, jej przyjaciółka ze szkolnych ław Irena Frydecka opowiedziała nawet anegdotę o tym, jak późniejsza wybitna himalaistka łapała kiedyś autostopa: – Wanda spieszyła się kiedyś na lotnisko. To chyba było już w czasach, kiedy mieszkała w Warszawie. Bojąc się, że nie zdąży na samolot, nie zamówiła taksówki, tylko zatrzymała na drodze jakiś samochód. Okazało się, że kierowca, zdaniem Wandy, jechał jednak za wolno, więc kazała mu się przesiąść na miejsce pasażera! To była właśnie cała Wanda – wspominała Frydecka.
– Po zdobyciu Everestu Wanda Rutkiewicz stała się osobą medialną, rozpoznawalną wszędzie. Wyczynem tym ugruntowała też swoją pozycję w świecie wspinaczkowym jako najlepszej himalaistki – mówił dla National Geographic Marcin Osiowski, kierowca, z którym Wanda później startowała w rajdach. – Nowa gwiazda szybko się jednak przekonała, że życie w blasku jupiterów może być męczące. Przesiadywanie na kanapie, popijanie herbaty i odpowiadanie dziennikarzom na te same pytania zaczynały wywoływać u niej irytację. Mawiała, że czasem łatwiej jest wejść na szczyt, niż opisać, jak się tego dokonało – mówił zawodnik. Starty w rajdach miały być odskocznią dla Rutkiewicz.
Himalaistka poznała Tomasza Szostaka i wtedy na dobre rozpoczęła się jej przygoda z rajdami. Tutaj kolejny raz sięgamy do książki Anny Kamińskiej, która uchyla dla nas kulisy momentu, w którym dwójka się poznała. – Jechała pod prąd – mówi o ich pierwszym spotkaniu Tomasz Szostak. – Wskoczyłem do auta, zablokowałem i patrzę, a to Wanda Rutkiewicz. Rozpoznałem ją od razu, po Evereście miała status gwiazdy, ale to nie wpłynęło na moje wkurzenie. Ochrzaniłem ją: Proszę pani, co pani wyczynia?!
– To zdarzyło się na placu, gdzie dziś stoi Hala Torwaru, kiedyś był tam ogromny parking, wybrukowany kostką bazaltową. Pracowałem wtedy jako instruktor Techniki Doskonalenia Jazdy w Automobilklubie Warszawskim i trenowałem kierowców, którzy uczyli się jazdy w poślizgu. Kiedy Wanda wyjechała mi nagle samochodem, miałem na placu pod opieką kilka osób. Patrzę, a tu ktoś pędzi jak wariat pomarańczowym Polonezem. Powiedziała mi potem: Byłeś pierwszym człowiekiem po Evereście, który mnie opieprzył – czytamy w książce.
Wtedy Rutkiewicz i Szostak się poznali, a nerwowa kłótnia na parkingu przerodziła się w wielką, piękną przyjaźń, którą kierowca rajdowy wspomina do dzisiaj. Jak zdradził Szostak, tym samym pomarańczowym Polonezem załoga wydachowała później w Rajdzie Gliwickim. – Mamy takie zdjęcie, jak Polonez leży na dachu w rowie. Wykonaliśmy wtedy śrubę z obrotem w powietrzu. Auto obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, przewróciło się na dach, a potem kręcąc się wokół własnej osi, wpadło do rowu po przeciwnej stronie jezdni – wspomina Szostak, który zaznaczył, że jego znajomy widząc wypadek był przekonany, że załoga nie wyjdzie z niego o własnych siłach.
Dzięki poznaniu Tomasza Szostaka Wanda poznała wiele osób tworzących wtedy rajdowy światek w kraju nad Wisłą. Z samym kierowcą przejechała tylko dwa rajdy okręgowe, a później wspólne starty się skończyły. Dla Rutkiewicz wybitnym wzorem była Michele Mouton. Wanda była silnym charakterem. Od zawsze czuła wielką presją ku temu, aby być najlepszą. Często przesłaniało jej to zdrowy rozsądek, ale taka po prostu była. Nawet zdobywając szczyt z innymi kobietami musiała mieć pewność, jak wejście będzie przekazane mediom – kto zostanie wymieniony jako pierwszy.
„Jeśli igram ze śmiercią, widocznie tego potrzebuję. Kocham przygodę i ryzyko, one są częścią mojego życia.”
Już w jej rodzinie panowała pewna hierarchia, również w szkole późniejsza himalaistka zawsze chciała wszystkiemu przewodzić. Mouton była dla niej wzorem, bo pokazała całemu światu, że kobieta może wygrywać na najwyższym poziomie. Rutkiewicz nie pasjonowała się krajowymi wzorami, chociażby Sobiesławem Zasadą, ale Michele Mouton była zafascynowana. Wanda chciała wtedy równać do słynnej Francuzki. Nie widziała w swoim życiu rzeczy niemożliwych do wykonania, o czym świadczy chociażby jej „Karawana do marzeń”, ale o tym później. Dlaczego więc miała rezygnować z rajdów i pogoni za wynikami Mouton?
Jak wspomina po latach Tomasz Szostak, już od początku było pewnym, że Wanda nie osiągnie w rajdach oszałamiających sukcesów. Kiedy kierowca wprost wyraził taki pogląd, ich znajomość nieco się zmieniła. Rutkiewicz przestała wtedy z nim jeździć, chociaż nadal się przyjaźnili, a w późniejszych latach Wanda wysyłała Szostakowi pocztówki i pozdrowienia ze swoich górskich wypraw.
– Dlaczego okazało się, że „nic z tego nie będzie”? Jeśli chce się w tym sporcie naprawdę coś osiągnąć – tłumaczy Szostak – trzeba mieć w sobie dwie, a właściwie trzy cechy. Zdolność przewidywania i kompletny brak wyobraźni. Chodzi o to, żeby nie wyobrażać sobie za bardzo, co się może stać, gdy się nie uda. Trzecia cecha to iskra boża, czyli talent, a tego Wanda nie miała – czytamy w książce „Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz” Anny Kamińskiej. Szostak zaznaczał, że Rutkiewicz nie bała się ryzyka, to wręcz ją pociągało, natomiast w tym przypadku to nie wystarczyło. Znamy przecież mnóstwo przypadków kierowców, u których jazda na granicy to normalka, ale w poczynania których jakoś częściej wkradają się błędy i pomyłki.
Ambicja, wola walki, zaangażowanie, samozaparcie, brak strachu to jedno, ale umiejętności i talent to drugie. Jedno bez drugiego nigdy nie będzie funkcjonować – na pewno nie na najwyższym poziomie, a przecież w taki zawsze celowała Rutkiewicz. Trudno nie zgodzić się z osądem Szostaka, który zaznaczył, że aby osiągać sukcesy w tym sporcie trzeba trenować od momentu, kiedy dostanie się prawo jazdy, a może nawet i wcześniej i to nie może być wyłącznie wyjście awaryjne – rajdom musi zostać poświęcone całe życie. Życie Wandy to były przecież góry, tak się spełniała. Rajdy miały być odskocznią, a nie da się z marszu wygrywać i pokonywać zawodników, którzy pracowali na swoją formę całe życie.
Rutkiewicz z radością przyjmowała pochwały i słowa, że doskonale sobie radzi i wkrótce będzie mistrzynią. Później zawodniczka zrozumiała, że sprawa jednak nie wygląda tak kolorowo i zorientowała się, że faktycznie nic z tego nie będzie. Była kobietą zero-jedynkową i kiedy nie widziała szansy na zdobywanie tytułów, nie myślała już na poważnie o rajdach. Po dziś dzień wielu jej znajomych uważa, że powodem rezygnacji były pieniądze, natomiast według Szostaka to bzdura. – Wanda tak, jak potrafiła sobie załatwić pieniądze na wyprawy w góry, tak samo mogła je sobie zorganizować na rajdy. Po Evereście wiele mogła. Rajdy tak naprawdę miały być dla niej wyjściem awaryjnym – mówił w książce Anny Kamińskiej Tomasz Szostak.
„Najbardziej drażni ludzi to, że ryzykujemy życie dla czegoś, co wydaje się kompletnie bezużyteczne, nikomu niepotrzebne. Ale może to jest potrzebne tym, którzy to robią! Może oni po prostu potrzebują tego, żeby żyć.”
W 1983 roku Rutkiewicz startowała w Rajdowych Samochodowych Mistrzostwach Polski wspólnie z Marcinem Osiowskim. Duet zasiadał w niebieskim Fordzie Escorcie RS200. – Sto, lewy, zero przez szczyt, za szczytem pięćdziesiąt, hamowanie, prawy dwa ciąć, lewy na plus, nie ciąć. Znała już wtedy, dzięki Marcinowi Osiowskiemu, profesjonalną nomenklaturę, jaką musi się posługiwać pilot kierowcy rajdowego – czytamy w książce. – Rajd trwał trzy dni, a w zasadzie trzy doby – mówi Marcin Osiowski o Rajdzie Polski z 1983 roku – bo zawody odbywały się w dzień i w nocy. Baza znajdowała się we Wrocławiu, a odcinki specjalne w Kotlinie Kłodzkiej. To był międzynarodowy rajd, w którym startowali też najlepsi zawodnicy z Europy, dla Wandy pierwsze tak duże zawody.
– Chodziła wtedy o kulach, po drugiej operacji nogi, którą przeszła w szpitalu w Austrii. Trenowaliśmy ponad tydzień i całą dobę przed rajdem objeżdżaliśmy trasę. Byliśmy dobrze przygotowani, ale przed startem nie dojechały z Belgii opony, które miała nam dostarczyć jedna z firm. Zostaliśmy ze zużytymi już oponami treningowymi, a te nie nadawały się do startu. Uważałem w związku z tym, że skoro nie mamy dobrych opon, powinniśmy się wycofać, bo to nie miało sensu od strony sportowej. Ale Wandzie tak bardzo zależało na udziale w zawodach, że postanowiliśmy potraktować rajd treningowo, jako przygodę, i w końcu wystartowaliśmy. W przeciwieństwie do wielu aut rajd ukończyliśmy, Wanda była zachwycona – wspominał w książce Anny Kamińskiej Osiowski.
Duet nie spędzał ze sobą czasu wyłącznie w samochodzie. Rutkiewicz była także partnerką Osiowskiego. Jak mówił sam zainteresowany, związek nie trwał długo, natomiast dwójka pozostała w przyjaźni. Wanda miała swoje zainteresowania, planowała wyjazdy w góry, zajmowała się logistyką, natomiast sam Osiowski, jak sam mówił, bardziej interesował się np. tym, skąd zdobyć deszczówki na kolejne rajdy.
– Myślę, że po naszym wspólnym starcie w Rajdzie Polski Wanda inaczej spojrzała na sport samochodowy. Zdała sobie sprawę, że dla niej jest już za późno na profesjonalne starty w rajdach, i znowu zaczęła jeździć na wyprawy w góry. Szanowaliśmy nawzajem swoje pasje i wspieraliśmy się. Musieliśmy obydwoje dbać o kondycję, więc trenowaliśmy wspólnie biegi, jeździliśmy do Powsinka. Ja ją uczyłem jeździć, a ona opowiadała o górach. Kiedyś powiedziała, że zazdrości mi tego, jak udaje mi się pokonywać bariery w relacjach z ludźmi, tego, że otoczyłem się życzliwymi osobami. Kiedy Wanda zwróciła na to uwagę, odebrałem to tak, że ona ma raczej wokół siebie ludzi nieżyczliwych. Nie rozwijaliśmy jednak tego tematu – zakończył Osiowski. Może się wydawać, że rzeczywiście coś w tym było. W świecie himalaizmu i alpinizmu Wandę otaczali mężczyźni, którzy nie do końca brali jej poczynania na serio – nawet kiedy osiągała sukcesy, a często robili jej nawet pod górkę.
Rajdowa przygoda Wandy Rutkiewicz wyglądała nieco inaczej, niż ona sama mogła się spodziewać. Pragnęła sukcesu, może nawet i takiego międzynarodowego. Niestety motorsport brutalnie jej odpowiedział, że do niczego takiego nie dojdzie. Wanda Rutkiewicz zdobyła Mount Everest tego samego dnia, w którym Karol Wojtyła został wybrany papieżem. Jan Paweł II, przyjmując później alpinistkę na audiencji, skomentował ten fakt słowami: – Dobry bóg tak chciał, abyśmy tego samego dnia zaszli tak wysoko.
W rajdach Rutkiewicz nigdy daleko nie zaszła, a samo jeżdżenie dla jeżdżenia nie miało dla niej sensu. Nie chciała być piąta, albo siódma. Była kobietą nastawioną wyłącznie na sukces, dlatego zerwała z rajdami i wróciła do podnóża K2, góry, którą tak pragnęła zdobyć. Po długiej przerwie, w 1986 r. dołączyła do francuskiego zespołu, który jako pierwszy w tamtym roku prowadził działalność u podnóża szczytu. 23 czerwca Rutkiewicz stanęła na szczycie. Jak przypomina National Geographic, została pierwszą kobietą i pierwszą Polką, która zdołała tego dokonać. Zawsze celowała wysoko, najwyżej jak tylko można. W 1990 roku Rutkiewicz zapragnęła Korony Himalajów i Karakorum. Chciała stanąć na wszystkich ośmiotysięcznikach jako trzecia osoba na świecie, po Reinholdzie Messnerze i Jerzemu Kukuczce.
Ale samo zdobycie szczytów to dla Rutkiewicz było za mało. Chciała wejść na brakujące jej osiem szczytów w kilkanaście miesięcy, a swój program nazwała „Karawaną do marzeń”. Rutkiewicz była osobą niezwykle ambitną. Pragnęła wielkich rzeczy, sukcesów. Nie było dla niej rzeczy niemożliwych. Podczas swojej karawany po górach Czo Oju i Annapurnie Wanda zaatakowała Kanczendzongę. Polka szła wolniej od swojego partnera, Carlosa Carsolio. Meksykanin wszedł na szczyt, a schodząc spotkał Rutkiewicz na wysokości 8300 m.n.p.m. Nie chciała zejść. Za wszelką cenę pragnęła tej góry. Wtedy po raz ostatnio ją widziano. Ciała nigdy nie odnaleziono.