Ludzie mają różne marzenia. Jedni pragną zdobyć Everest, inni pojechać na egzotyczne wakacje, a ja fantazjowałem o wzięciu udziału w rajdzie, w którym zakochałem się, jako mały chłopiec. Poznajcie moją historię.
50 Rajd Wisły – tego nigdy nie zapomnę
Jest rok 2002. Wakacje właśnie dobiegły końca, a w miejscowości Jaworzynka ni stąd, ni zowąd pojawiają się pierwsze tajemniczo wyglądające sportowe auta na obcych rejestracjach. Krótko później tuż za moim domem na wąskiej wiejskiej drodze ustawia się patrol policji z radarem. Jako kilkuletni chłopiec wraz z kolegami z ogromną ciekawością śledzę funkcjonariuszy z niepokojem wyglądających zza budynku w kierunku drogi. W końcu moja ciekawość bierze górę i pytam – co panowie policjanci robicie? Wtedy mundurowi grzecznie tłumaczą nam, że mierzą prędkość przejeżdżających samochodów. Poinformowali nas także, że ich urządzenie da im znać, gdy ktoś przekroczy prędkość 40 km/h. Ta informacja bardzo szybko stała się dla nas wyzwaniem – krótko później każdy na swoim rowerze, a w większości wypadków składaku – próbuje rozpędzić się do 40 km/h, żeby zmierzył go radar. Dla funkcjonariuszy tego dnia garstka chłopaków szalejących na rowerach obok ich urządzenia była jedyną atrakcją. Żaden sportowy samochód się nie pojawił.
Kolejnego dnia, gdy siedzieliśmy z kolegami w tym samym miejscu, podeszła do nas bardzo miła pani. Rozdała nam naklejki i jakieś rajdowe pamiątki prosząc, abyśmy w trakcie trwania rajdu nie podchodzili blisko drogi. Wtedy jeszcze nikt z nas nie miał pojęcia, o czym mówiła, ale z uśmiechem na twarzach przygarnęliśmy wszystkie gadżety, zapewniając, że zadbany o swoje bezpieczeństwo.
Zaczęło się
Nazajutrz będąc w szkole, dowiedzieliśmy się, że piątek będzie dniem wolnym od zajęć. Wiedzieliśmy już, że ma być jakiś rajd samochodowy, ale nie mieliśmy pojęcia, z czym się to je. Wracając po zajęciach do domu, obserwowaliśmy ludzi rozwieszających żółte taśmy po płotach i polach. W dodatku, co chwilę mijały nas cywilne samochody z naklejkami na szybach z numerami startowymi. To był wystarczający powód, aby nie wracać bezpośrednio do domu. Siedzieliśmy przy drodze obserwując – jak się okazało – trwające właśnie zapoznanie. Tym razem legalne.
W piątkowy poranek obudził mnie głośno jadący samochód. Wstałem jak poparzony, ubrałem się i wybiegłem przed dom. Safeciarz nie pozwolił mi wyjść na drogę. Okazało się, że zaraz zaczyna się rajd, a samochody funkcyjne już są na trasie. Byłem załamany, bo bardzo chciałem iść w inne miejsce, niż tylko przed mój dom. Na szczęście tata zaprowadził mnie na dach płaskiego gminnego budynku, który znajdował sto metrów dalej. Z niego rozpościerał się piękny widok na trasę rajdu. Obok budynku, na którym siedziałem był efektowy nawrót, a za nim zaczynało się strome spadanie. Spędziłem w tym miejscu cały dzień, bo ojciec za Chiny nie mógł mnie przekonać, abym wrócił na obiad.
Odcinek Jaworzynka okazał się dla załóg niezwykle wymagający. Szczególnie spadanie zaraz pod moim domem (widoczne na powyższym filmiku). Na tym krótkim fragmencie trasy wyleciało kilkanaście samochodów, a Fiat Seicento nawet zaliczył rolkę. Kolejnego dnia rajdu, nieco niżej, już poza zasięgiem mojego wzroku doszło do głośnego dzwona. Rywalizację zakończył tam Sebastian Frycz w swoim Oplu Corsa S1600. Był to pierwszy samochód rajdowy, do którego zajrzałem do środka, gdy ten wisiał na skarpie i drzewie. Wywarło to na mnie ogromne wrażenie. Wtedy postanowiłem, że kiedyś będę mieć swoją rajdówkę.
Pierwszy start
Emocje, które wtedy przeżyłem, odcisnęły piętno na całym moim życiu. Każdy kolejny rajd Wisły przypomniał mi o tych niezwykłych chwilach. W głębi duszy nadal marzyłem o wzięciu udziału w takiej imprezie. Po skończeniu szkoły miałem już świadomość, jak drogi jest to sport, ale nadal rozmyślałem, chociaż o startach w amatorskich imprezach.
W 2015 roku kupiłem BMW e36, które stopniowo zacząłem przebudowywać na rajdówkę. Kilka miesięcy później stanąłem na starcie pierwszego KJS-u w moim życiu. Automobilklub Cieszyński końcem lutego organizował zawody na terenie byłej kopalni w Kaczycach. Zjawiłem się na nich moim BMW na zimowych oponach (u mnie jeszcze był śnieg) i z silnikiem, który przedwcześnie odcinał obroty. Tym niezwykle nieudolnym startem zaczęła się na dobre moja rajdowa przygoda, która trwa po dziś dzień.
Nie poddać się
W 2018 roku w pierwszym rajdzie sezonu rozbiłem swój samochód 50 metrów przed metą ostatniego odcinka specjalnego. Opel Astra, którym wówczas jeździłem, nie nadawał się do dalszej eksploatacji. Buda była mocno pokiereszowana, a klatka bezpieczeństwa połamana. Kilka tygodni zastanawiałem się co dalej. Miałem już wtedy doskonałą świadomość kosztów budowy kolejnego samochodu. Przy wsparciu żony postanowiłem, że nie mogę zakończyć swojej przygody z tym sportem w taki sposób. Rozpoczęła się mozolna budowa kolejnej Astry.
Zdecydowana większość budżetu domowego szła w nową rajdówkę. Samochód był gotowy po kilku miesiącach, krótko przed Cieszyńską Barbórką. Postanowiłem wziąć w niej udział (SKJS-ie). W piątkowy wieczór miał miejsce prolog, który przejechałem bardzo ostrożnie, żeby oszczędzać półosie i przeguby. Nie wliczał się on bowiem do sobotnich zmagań. Nazajutrz po raz kolejny przeżyłem podcięcie i tak już zniszczonych skrzydeł. Kilkanaście metrów przed metą pierwszego odcinka, który przejeżdżałem w sportowym tempie, w samochodzie nie wytrzymał właśnie przegub. To był dla mnie koniec rajdu i sezonu. Po kilku wyczerpujących miesiącach walki o powrót na odcinki miałem psychicznie dość.
Studnia bez dna
Każdy, kto jeździ nawet w amatorskich imprezach, ma świadomość, jak drogie jest to hobby. Po mocnym nadwyrężeniu budżetu domowego w ostatnim roku, niezwykle skrupulatnie planowałem kolejny sezon i liczyłem każdą złotówkę. Zastanawiałem się, na ile startów będę mógł sobie pozwolić. Brak sponsorów nie pomagał w optymistycznym patrzeniu w przyszłość. Postanowiłem jeździć w wybranych imprezach Rajdowego Pucharu Śląska, ponieważ tam stosunek km oesowy/koszt imprezy, wychodził najkorzystniej. W przerwie wakacyjnej zacząłem zastanawiać się nad sprzedażą rajdówki i kupnem jakiegoś cywilnego samochodu do sporadycznych startów w imprezach, w których klatka nie jest wymagana i zarazem są sporo tańsze. Ostatecznie zdecydowałem, że jednak zostawię auto, w które włożyłem tyle pracy. Gdybałem, że może zrobię licencję, żeby pojechać w kolejnym roku dwa rajdy w cyklu Rajdowych Samochodowych Mistrzostw Śląska, w tym w końcu moją ukochaną Wisłę.
Marzenia się spełniają
Nie wyobrażacie sobie mojej eksplozji radości, gdy dowiedziałem się, że w tym roku w rajdzie Wisły będą mogli wziąć udział także kierowcy bez licencji. Zakochałem się w tej imprezie 17 lat temu. Marzyłem o niej latami. Teraz okazało się, że będę mieć możliwość pojawienia się na starcie tego legendarnego rajdu w centrum Wisły i – jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli – na honorowej mecie w Istebnej. Po latach upadków i wzlotów moje marzenie zaczęło się spełniać. Mam ogromną nadzieję, że zarówno moje umiejętności, jak i samochód, pozwolą mi zrealizować je do końca. Ogromnie się cieszę, że nie zrezygnowałem z rajdów i nie sprzedałem Astry. Odliczam dni do rozpoczęcia imprezy. A was zachęcam – bądźcie wytrwali w walce o marzenia.